Выбрать главу

Sierżant podniósł właz, wygramolił się z kabiny i usiadł na dachu.

Wskazując na niebieskie morze, Giap rozkazał:

— Zejdźcie na dół i sprawdźcie konsystencję tej substancji.

— Co to jest? — zapytał sierżant, niemal zapominając o dodaniu służbistego „panie pułkowniku.”

— Gdybym wiedział, nie kazałbym wam sprawdzać.

— Może to jakaś księżycowy twór — powiedział sierżant głucho.

— Nie błądźcie głupi! — szczęknął Giap. — To sztuczne. Buntownicy to wymyślili, żeby nas spowolnić.

Sierżant zsunął się po drabince na burcie traktora, ślamazarny i niezdarny w skafandrze. Z wielką ostrożnością dotknął błękitnej powierzchni czubkiem buta.

— Miękkie, panie pułkowniku — zameldował.

— Jak miękkie? Można przejść?

Sierżant wsunął stopę głębiej, potem — nadal oburącz trzymając się drabinki — spróbował na niej stanąć. Buty zapadły się w niebieskiej mazi.

— I co? — zapytał Giap.

Usłyszał sapanie i stękanie sierżanta.

— Ugrzęzłem, panie pułkowniku. Nie mogę wyciągnąć nogi.

W ciągu pół godziny, nim Seigo Yamagata odpowiedział na telefon, Joanna chodziła po salonie, próbując w ruchu spalić strach, gniew i rozpacz — uczucia przytępione, ale nie zlikwidowane przez środki uspokajające.

Oglądała kanał Global News, przez cały czas nadający na żywo relację Edic Elgin z Bazy Księżycowej. Głos, ochrypły po paru godzinach mówienia, zdradzał napięcie, ale reporterka trzymała się nieźle.

Joanna dowiedziała się, że atak nuklearny sił pokojowych zakończył się niepowodzeniem i podstawowe źródło energii Bazy pozostało nienaruszone. Teraz patrzyła na widok z kamer na szczycie Yeager. Główna grupa szturmowa stała na Przełęczy Wojdohowitza.

— Inteligentny piankożel osiągnie twardość betonu — mówiła Edie Elgin. — Przełęcz Wojdohowitza została skutecznie zablokowana, przynajmniej dla ruchu pojazdów.

Joanna pomyślała, że warto byłoby zmienić cienki biały szlafrok na coś bardziej odpowiedniego, ale wówczas musiałaby pójść na górę. Choć policja skończyła pracę w sypialni, stwierdziła, że nie może tam pójść, jeszcze nie, nie teraz, gdy krew Lwa plami pościel. Może jutro. Gdy wszystko posprzątają.

Wreszcie zabrzęczał telefon. Joanna usiadła na sofie, przed kamerą. Na ekranie nad kominkiem pojawiła się szczupła, po-brużdżona twarz Seigo Yamagaty. Trudno było powiedzieć, jaka pora dnia jest w Tokio, bo szerokie okno za biurkiem Japończyka zasnuwały szare kurtyny deszczu. Za nimi ledwo majaczyły wysokościowce centrum miasta.

— Przepraszam, że niepokoję — zaczęła Joanna.

Yamagata podniósł rękę.

— Nie szkodzi. Przed chwilą poinformowano mnie o zamachu na pani życic. Proszę przyjąć szczere wyrazy współczucia z powodu śmierci męża.

Rashid do niego zadzwonił, pomyślała. A może nie. Z pewnością ma własne źródła informacji.

— Uznałam, że Baza Księżycowa nie jest warta ludzkiego życia — powiedziała, biorąc się w garść. — Ta wojna musi się skończyć, zanim spowoduje dalsze ofiary.

Yamagata wciągnął powietrze.

— Przykro mi z powodu tego, co się stało. To nie moje dzieło.

— Rozumiem — odparła Joanna, choć w głębi duszy nadal miała wątpliwości. Odepchnęła je. — Czy możemy osiągnąć porozumienie i na jakich warunkach?

Pocierając brodę z wyraźną irytacją, Yamagata rzekł powoli:

— Siły pokojowe już atakują Bazę Księżycową. Bitwa się rozpoczęła.

— Wiem.

— Za parę godzin Baza znajdzie się pod kontrolą ONZ.

— Tego nie wiem — odparła Joanna chłodno. — Pan również nie.

— Chyba pani nie wierzy, że cywile powstrzymają kilkuset wyszkolonych żołnierzy.

Joanna uśmiechnęła się leciutko.

— Pocisk jądrowy sił pokojowych nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Grupa szturmowa utknęła w górach. Powiedziałabym, że są duże szansę, iż Baza Księżycowa sobie poradzi.

Yamagata pokręcił głową.

— Nie. To niemożliwe. Mimo przejściowych sukcesów, Baza Księżycowa padnie w ciągu paru godzin.

Przełęcz Wojdohowitza

Pułkownik Giap szalał z wściekłości. Nie dość, że pojazdy grupy szturmowej ugrzęzły w tym diabelskim niebieskim błocie, które stwardniało na beton, to na domiar złego Georges Faure dopytywał o postępy w ataku na Bazę.

— To nie do przyjęcia — mówił z najeżonym wąsikiem. — Absolutnie nie do przyjęcia.

Giap łypnął gniewnie na czerwoną twarz sekretarza generalnego, widoczną na małym ekranie laptopa. Nadal siedział na dachu, zamknięty w skafandrze. Metr niżej, gdzie tkwił unieruchomiony sierżant, sześciu żołnierzy łupało piekielne niebieskie błoto prowizorycznymi narzędziami ze skrzynki w ciągniku. Dwóch nawet waliło kolbami karabinów, próbując uwolnić buty sierżanta.

— Zgadzam się — powiedział Giap, trzymając złość na wodzy. — To nie do przyjęcia. Ale w bitwie takie rzeczy są na porządku dziennym.

Faure siedział za biurkiem; trzęsąc się z wściekłości, patrzył na wizjer pułkownika sił pokojowych. Jak garstka buntowników może powstrzymać uzbrojoną kolumnę doświadczonych żołnierzy? To nie do pomyślenia, to farsa, katastrofa. Wszyscy będą się ze mnie śmiać, że nie potrafiłem pokonać grupki naukowców i techników, nie potrafiłem ich zmusić do przestrzegania prawa.

— Powiem panu jedno, monsieur colonel — wycedził, z trudem hamując gniew. — Jeśli opanowanie Bazy okaże się niemożliwe, da pan wolną rękę ochotnikom. Rozumie pan, co mówię?

Po trzech sekundach Giap odparł szorstko:

— Woli pan zniszczyć Bazę, niż przyznać się do porażki.

Czekając na odpowiedź, odwrócił się lekko, by spojrzeć na żołnierzy. Z podłóg unieruchomionych traktorów zdjęli metalowe płyty, które teraz układali między pojazdami, tworząc most umożliwiający przejście na czoło kolumny. Przed pierwszym pojazdem kładli płyty bezpośrednio na niebieskim szlamie, kierując się w stronę nagiego — i bezpiecznego — szarego regolitu.

— Otóż to! — warknął Faure.

Pułkownik wziął głęboki oddech i powoli wypuszczając powietrze, żeby się uspokoić, powiedział:

— Na razie nie ma potrzeby wzywać ochotników. Większość żołnierzy wydostanie się z przełęczy. Zejdziemy w dolinę krateru na piechotę.

Twarz Faure wyglądała teraz jak wąsata chmura burzowa. Nim sekretarz generalny zdążył coś powiedzieć, Giap podjął:

— Spotkamy się z oddziałem wsparcia na dnie krateru i pomaszerujemy na Bazę. Liczba żołnierzy nie będzie mniejsza nawet o pięć procent.

Niech ten nadęty mały politykier przetrawi moją decyzję. Tutaj ja dowodzę. Skontruję każdy ruch przeciwnika. To ja nalegałem na podzielenie sił. Tylko głupi polityk rzuciłby wszystkich żołnierzy przez jedną górską przełęcz, łatwą do obrony albo do zabarykadowania.

Odpowiedź Faure’a była trochę bardziej powściągliwa. Tylko trochę.

— A sprzęt? Wyrzutnie rakietowe i inne ciężkie uzbrojenie? Zakładam, że pańscy ludzie przeniosą je na plecach.

— Nie — odparł Giap, zirytowany sarkazmem. — Nie będziemy ich potrzebować. Dysponujemy wystarczającą siłą ognia, żeby rozwalić śluzy, jeśli buntownicy ich nie otworzą.

Trzy sekundy później Faure zapytał:

— Bez pocisków rakietowych?

— Mamy ręczne wyrzutnie rakiet przeciwpancernych. Rozwalą wrota śluzy, gwarantuję.

Sekretarz generalny wiercił się nerwowo w fotelu. Skubnął wąsik, przygładził przylizane włosy, poprawił kołnierzyk koszuli. Giap siedział bez ruchu na dachu kabiny. Czekał.