— Wytłumaczę wam nasze położenie — powiedział i wskazał kilkadziesiąt świecących jasnozielonym światłem gwiazd, rozrzuconych po całym nieboskłonie. — To są systemy skolonizowane przez ludzi, nasze punkty oparcia w galaktyce. A to są systemy, w których (według naszej dotychczasowej wiedzy) egzystują inne, obce rasy o porównywalnej do naszej technologii i wymogach życiowych. — Tym razem czerwonym światłem rozjarzyły się setki gwiazd. Zielone gwiazdy były dokładnie otoczone przez czerwone. Cała widownia głęboko westchnęła ze zdziwienia.
— Ludzkość ma dwa główne zmartwienia — powiedział podpułkownik Higgee. — Po pierwsze uczestniczy z innymi gatunkami istot myślących w wyścigu kolonizacyjnym. Kolonizacja stanowi warunek przetrwania naszej rasy. To proste. Musimy kolonizować kolejne światy, albo zostaniemy odcięci i wchłonięci przez inne rasy. To zawzięte współzawodnictwo. Wśród innych rozumnych ras istot żywych ludzkość ma paru sprzymierzeńców. Niewiele ras chce zawierać z innymi sojusze. Pod tym względem sytuacja niewiele się zmieniła; tak samo wyglądało to zanim ludzkość wkroczyła między gwiazdy.
— Nawet jeśli uważacie, że na dłuższą metę mogłyby nam pomóc rozwiązania dyplomatyczne, to w obecnych uwarunkowaniach jesteśmy w stanie dzikiej i zaciętej rywalizacji. Nie możemy powściągnąć naszej ekspansji w nadziei, że znajdziemy pokojowe rozwiązanie, które pozwoli na kolonizację wszystkim gwiezdnym rasom. Gdybyśmy tak zrobili, przesądzilibyśmy o przyszłej zagładzie ludzkości. Dlatego prowadzimy wojny kolonizacyjne.
— Naszym drugim problemem jest to, że kiedy odnajdujemy planety nadające się do kolonizacji, to najczęściej są one już zamieszkane przez istoty inteligentne. Kiedy tylko możemy, żyjemy razem z miejscową populacją i staramy się osiągnąć harmonię tego współżycia. Niestety, w większości przypadków, nie jesteśmy tam mile widzianymi gośćmi. To godna pożałowania sytuacja, ale potrzeby ludzkości są, i muszą być, naszym priorytetem. I tak Cywilne Siły Obrony stają się wojskami najeźdźczymi.
Na ekranie znowu pojawiła się Beta Pyxis III.
— W doskonałym wszechświecie nie potrzebowalibyśmy Kolonialnych Sił Obrony. Ale to nie jest doskonały wszechświat. Tak więc przed Kolonialnymi Siłami Obrony stoją trzy zadania. Ich pierwszym zadaniem jest chronić istniejące ludzkie kolonie i bronić ich przed ewentualnym atakiem czy inwazją. Drugim — lokalizować nadające się do kolonizacji nowe planety, i chronić je przed splądrowaniem, kolonizacją bądź najazdem ze strony współzawodniczących z nami ras. Naszym trzecim zadaniem jest przygotowywanie zamieszkałych planet na potrzeby ludzkiej kolonizacji.
— Jako żołnierze Kolonialnych Sił Obrony będziecie zobowiązani wypełniać wszystkie spośród tych trzech zadań. To nie jest łatwa praca, nie jest też prosta, ani czysta. Ale zależy od niej przetrwanie ludzkości — inaczej mówiąc przetrwanie ludzkości zależy od was.
— Trzy czwarte spośród was zginie w przeciągu dziesięciu lat. To stały procent, pomimo postępującego udoskonalania ciał żołnierzy, broni i sprzętu. Ale odchodząc zostawicie wszechświat jako miejsce, w którym wasze dzieci, dzieci waszych dzieci, wszystkie dzieci ludzkości będą mogły żyć i rozwijać się. Koszt jest wysoki, ale gra jest warta świeczki.
— Niektórzy z was pewnie zastanawiają się nad tym, co dostaną za lata ciężkiej służby. Otóż po zakończeniu służby dostaniecie możliwość rozpoczęcia nowego życia. Będziecie mogli zacząć wszystko od początku i skolonizować swój nowy świat. Kolonialne Siły Obrony zapewnią wam wsparcie i zaopatrzenie we wszystkie potrzebne wam sprzęty i artykuły. Nie możemy zapewnić wam powodzenia w waszym nowym życiu — to będzie już zależało od was. Ale zostanie wam zapewniony dobry punkt wyjścia, na dodatek możecie liczyć na wdzięczność waszych współkolonistów za wieloletnią służbę w ich obronie. Albo będziecie mogli również zrobić to, co zrobiłem ja — zaciągnąć się znowu.
Obraz Beta Pyxis III zamigotał i zniknął z ekranu, wszyscy patrzyli teraz na samotnego Higgee’ego.
— Mam nadzieję, że posłuchaliście mojej rady i porządnie się zabawiliście przez ostatni tydzień — powiedział. — Teraz zaczniecie swoją pracę. Za godzinę opuścicie „Henry’ego Hudsona” i udacie się na miejsce swojego szkolenia. Jest tutaj parę baz szkoleniowych; wasze przydziały właśnie są przekazywane do waszych MózGości. Możecie teraz wrócić do kabin i spakować rzeczy osobiste; nie bierzcie ubrań, w bazie zaopatrzą was w nowe. Wasze MózGoście zawiadomią was o miejscu zbiórki.
— Powodzenia, rekruci. Nich Bóg ma was w opiece. Obyście mogli służyć ludzkości godnie i z podniesioną głową.
Potem podpułkownik Higgee zasalutował. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Zresztą nikt spośród nas nie wiedział.
— Znacie już swoje rozkazy — powiedział podpułkownik Higgee. — Możecie się rozejść.
Nasza siódemka stała razem, tłocząc się wokół siedzeń, z których właśnie wstaliśmy.
— Nie zostawili nam zbyt dużo czasu na pożegnania — stwierdziła Jesse.
— Sprawdźcie swoje komputery — powiedział Harry. — Może niektórzy z nas polecą do tych samych baz.
Sprawdziliśmy. Harry i Susan dostali przydział do Bazy Alfa, Jesse do Beta, Maggie i Thomas Gamma, a ja z Alanem Delta.
— Rozdzielają Starych Pierdzieli — powiedział Thomas.
— Nie ściemniaj — powiedziała Susan. — Wiedziałeś, że tak będzie.
— Będę ściemniał kiedy będę chciał — powiedział Thomas. — Nie znam tu nikogo więcej. Będę nawet tęsknił za tobą, ty stara torbo. — Zapomnieliście o czymś — powiedział Harry. — Możemy nie być razem, ale wciąż utrzymywać kontakt. Mamy swoich MózGościów. Musimy tylko stworzyć skrzynki mailowe. Klub „Starych Pierdzieli”.
— To działa tutaj — powiedziała Jesse. — Ale nie wiadomo co będzie, kiedy zaczniemy prawdziwą służbę. Możemy być w dwóch różnych krańcach galaktyki.
— Statki i tak komunikują się między sobą przez Feniksa — powiedział Alan. — Każdy statek ma małe bezzałogowe statki, które pobierają z Feniksa rozkazy i zawiadamiają go o statusie statku. Przewożą też pocztę. Może trochę potrwać, zanim wiadomości do nas dotrą ale zawsze będziemy jakoś osiągalni.
— To jak przesyłanie wiadomości w butelkach — powiedziała Maggie. — W butelkach z niezwykłą siłą ognia.
— Zróbmy tak — powiedział Harry. — Bądźmy dla siebie taką małą rodziną. Dbajmy o siebie i swoje interesy, choćby nie wiem co.
— Teraz ty też zaczynasz ściemniać — stwierdziła Susan.
— Nie martwię się tym, że będę za tobą tęsknił, Susan — powiedział Harry. — Bo biorę cię ze sobą. Będę tęsknił za resztą.
— Zawrzyjmy więc pakt — powiedziałem. — Zostaniemy Starymi Pierdzielami na dobre i na złe. Uważaj, wielki wszechświecie.
Wyciągnąłem rękę przed siebie. Jedno po drugim, wszyscy Starzy Pierdziele położyli swoje dłonie na mojej.
— Chryste — powiedziała Susan, która położyła swoją dłoń jako ostatnia. — Teraz to ja ściemniam.
— To ci minie — powiedział Alan. Susan drugą dłonią sprzedała mu lekkiego kuksańca.
Staliśmy w ten sposób tak długo, jak mogliśmy.
CZĘŚĆ II
Siódmy
Daleko, nad rozległymi pustkowiami Beta Pyxis III i Beta Pyxis, tutejsze słońce, zaczynało właśnie swoją podróż w górę nieba nad zachodnim horyzontem. Odmienny skład atmosfery nadawał niebu kolor morskiej wody; było zieleńsze od ziemskiego, ale wciąż można było nazwać je błękitnym. Na falistej równinie purpurowe i pomarańczowe trawy kołysały się poruszane powiewem porannego wiatru. Na niebie widać było bawiące się, podobne do ptaków zwierzęta z dwoma parami skrzydeł; ćwiczące lot nurkowy i nagłe, chaotyczne podrywy, wypróbowywały siłę prądów i wirów powietrznych. To był nasz pierwszy poranek na nowym świecie; ani ja, ani żaden z moich byłych współtowarzyszy podróży, nigdy nie byliśmy na żadnej planecie poza Ziemią. Wszystko dookoła było niezwykle piękne. Gdyby na tej planecie nie było dużego, wściekłego starszego sierżanta, wrzeszczącego mi do ucha, byłoby wręcz doskonale.