Выбрать главу

— Chcę, żeby jedno było jasne. Nie lubię was, i nigdy żadnego z was nie polubię. Dlaczego? Ponieważ wiem, że mimo dobrej roboty, którą wykonam ja i którą wykonają moi ludzie, nieuchronnie postawicie nas w złym świetle. To mnie boli. Przez to budzę się w środku nocy ze świadomością, że cokolwiek zrobię, to i tak zawiedziecie tych, u boku których będziecie walczyć. Jedyne co mogę zrobić, to upewnić się, że kiedy na was przyjdzie pora, to nie pociągniecie za sobą całego pieprzonego plutonu. Właśnie tak — jeśli pozwolicie zabić tylko siebie, będę mógł to uważać za swój sukces.

— Możecie sobie myśleć, że jest to rodzaj jakiejś zgeneralizowanej nienawiści, którą będę okazywał do wielu spośród was. Zapewniam was, że tak nie jest. Każde z was zawiedzie, ale zawiedzie na swój własny, niepowtarzalny sposób, i dlatego właśnie będę odczuwał do każdego z was niechęć opartą na indywidualnych podstawach. Nawet w tej chwili każde z was objawia cechy, które irytują mnie jak cholera. Wierzycie mi?

— Tak, starszy sierżancie!

— Gówno prawda! Niektórzy z was wciąż myślą sobie, że będę nienawidził akurat kogoś innego niż oni. — Ruiz wyciągnął rękę i wskazał na równinę i wschodzące nad nią słońce. — Użyjcie swoich ślicznych nowych oczu, żeby spojrzeć na tamtą wieżę transmisyjną; ledwo można ją dostrzec. Znajduje się ona w odległości dziesięciu kilometrów. Panie i panowie, na temat każdego z was zamierzam znaleźć coś, co mnie wkurzy, a kiedy to znajdę, pobiegniecie do tej pieprzonej wieży sprintem. I jeśli ktoś nie wróci za godzinę, cały pluton jeszcze raz powtórzy ten bieg jutro rano. Zrozumieliście?

— Tak jest, starszy sierżancie! — Widziałem, że niektórzy dokonują w swoich głowach obliczeń; chciał, żebyśmy przebiegli cały ten dystans w obie strony w tempie kilometra w trzy minuty. Byłem prawie pewien, że następnego ranka będziemy musieli powtórzyć ten bieg.

— Kto był na Ziemi w wojsku, wystąp! — rozkazał Ruiz. Przed szereg wystąpiło siedmiu rekrutów.

— Niech to szlag — powiedział Ruiz. — W całym pieprzonym wszechświecie niczego nienawidzę bardziej niż rekruta-weterana. Trzeba wam, gnoje jedne, poświęcić dodatkowy czas i dodatkową energię, żeby oduczyć was każdej z tych pieprzonych rzeczy, których nauczyliście się na Ziemi. Musieliście walczyć tylko z ludźmi, patałachy! I nawet to wam nie wychodziło za dobrze! O tak, widzieliśmy tą całą waszą Subkontynentalną Wojnę. Kurwa mać! Sześć pieprzonych lat, żeby pokonać wroga, który dysponował dużo mniejszą siłą ognia; a na dodatek musieliście oszukiwać, żeby wygrać. Broń atomowa jest dla głupich pip. Dla pip! Gdyby KSO walczyły tak, jak walczyła amerykańska armia, wiecie gdzie by ludzkość dzisiaj była? Na jakiejś asteroidzie zeskrobywalibyśmy pożywne glony ze ścian pierdolonych tuneli. A którzy z was, wy zielone dupki, byli w Marines?

Przed szereg wystąpiło dwóch rekrutów.

— Wy jesteście najgorszymi ciołkami — Ruiz zbliżył się do nich obu tak bardzo, jak tylko mógł. — Wy, zadowoleni z siebie gówniarze zabiliście więcej żołnierzy KSO niż którykolwiek z obcych gatunków, działając w sposób pieprzonych Marines, a nie w sposób, w jaki powinno się działać. Pewnie gdzieś na swoich starych ciałach mieliście tatuaże z napisem „Semper Fidelis”, prawda? Prawda?!

— Tak jest, starszy sierżancie! — odpowiedzieli obaj byli Marines.

— Macie niewyobrażalne szczęście, że ich już nie macie, bo sam bym was powalił i wykroił je osobiście. A może myślicie, że nie mógłbym tego zrobić? W przeciwieństwie do tego, co dzieje się w tych waszych cennych, pieprzonych Marines, czy w jakimkolwiek innym wojsku na Ziemi, tutaj jest tak, że mógłbym spokojnie zrobić z waszych flaków fasolkę po bretońsku; za karę musiałbym co najwyżej rozkazać któremuś z pozostałych rekrutów wymopować mesę. — Ruiz odsunął się parę kroków do tyłu, żeby spojrzeć na wszystkich rekrutów-weteranów. — To jest prawdziwa armia, panie i panowie. Nie jesteście teraz w piechocie, marynarce, lotnictwie czy Marines. Jesteście jednymi z nas. A za każdym razem, kiedy o tym zapomnicie, wtedy zjawię się ja i stanę każdemu z was na pieprzonej głowie. A teraz zacznijcie biec!

Pobiegli.

— Kto jest homoseksualny? — zapytał Ruiz. Do przodu wystąpiła czwórka rekrutów, w tym Alan, który stał w szeregu obok mnie. Widziałem jego zmarszczone brwi, kiedy dawał krok do przodu.

— Niektórzy z największych żołnierzy w historii ludzkości byli homoseksualistami — powiedział Ruiz. — Aleksander Wielki; Ryszard Lwie Serce; Spartanie mieli specjalny oddział żołnierzy-gejów, bo zakładali, że mężczyzna będzie lepiej walczył w obronie swojego kochanka, niż po prostu w obronie innego żołnierza. Niektórzy z najlepszych żołnierzy, jakich osobiście znałem, byli tak przegiętymi ciotami jak trzy dolarowy banknot. Świetnie walczyli, wszyscy co do jednego.

— Ale muszę powiedzieć, że jest jedna rzecz, która mnie u was wszystkich wkurza: wybieracie najmniej kurwa odpowiednie momenty na wyznania. Trzy razy w ciężkich (w sensie wojskowym) chwilach walczyłem u boku geja, i za każdym razem mój towarzysz wybierał właśnie ten, najgorszy z wszystkich moment, żeby mi powiedzieć, jak bardzo mnie kocha od chwili naszego spotkania. Do cholery jasnej, to jest naprawdę niestosowne. Jakiś obcy właśnie próbuje wyssać mój pieprzony mózg, a mój towarzysz broni chce ze mną rozmawiać o naszej wzajemnej relacji. Jakbym nie był już dostatecznie zajęty. Oddajcie swoim kolegom pieprzoną przysługę. Jeśli jesteście na kogoś napaleni, załatwcie to w czasie przepustki, a nie w momencie, kiedy jakiś stwór próbuje wyrwać wasze przeklęte serca. A teraz biegnijcie! — Czwórka homoseksualistów odbiegła.

— Kto z was należy do mniejszości? — Wystąpiło dziesięciu rekrutów. — Bzdura. Rozejrzyjcie się, dupki. Tutaj wszyscy są zieloni. Tu nie ma żadnych mniejszości. Chcecie być pieprzoną mniejszością? Dobrze. We wszechświecie żyje dwadzieścia miliardów ludzi. Przedstawicieli innych rozumnych ras są cztery tryliony, i wszyscy oni chcą z was sobie zrobić przedobiednią przekąskę. A mówimy teraz tylko o tych, których znamy! Pierwszy z was, zgnile cieniasy, który zacznie tutaj mówić o byciu jakąś mniejszością, ocknie się z moją zieloną latynoską stopą w swojej zrzędliwej dupie! Biegiem marsz! — Przedstawiciele mniejszości ruszyli sprintem w stronę wieży.

I tak dalej. Ruiz miał coś do zarzucenia Chrześcijanom, Żydom, Muzułmanom i ateistom, pracownikom agencji rządowych, lekarzom, prawnikom, nauczycielom, robotnikom, właścicielom zwierząt domowych, posiadaczom broni, adeptom sztuk walki, fanom wrestlingu, a nawet ludziom uprawiającym taniec w chodakach — w tym ostatnim przypadku dziwne było zarówno to, że coś mu w tym tańcu przeszkadzało, jak i to, że w naszym plutonie znalazł się ktoś należący do tej kategorii. Rekruci opuszczali formację w grupach, parach lub pojedynczo, i odbiegali w stronę wieży.

W końcu zdałem sobie sprawę z tego, że Ruiz patrzy prosto na mnie. Stanąłem jeszcze bardziej na baczność.

— Nich mnie diabli — powiedział Ruiz. — Na placu został jeden jedyny patafian!

— Tak jest, starszy sierżancie! — wrzasnąłem tak głośno, jak tylko mogłem.

— Trudno mi uwierzyć, że znalazł się ktoś, kto nie pasuje do żadnej z krytykowanych przeze mnie kategorii! — powiedział Ruiz. — To znaczy, że próbujesz uniknąć przyjemnej porannej przebieżki!

— Nie, starszy sierżancie! — ryknąłem.

— W ogóle nie przyjmuję do wiadomości tego, że nie ma w tobie niczego, czym mógłbym gardzić — oznajmił Ruiz. — Skąd jesteś?