Zauważyłem też, że udało mi się wrócić do bazy po pięćdziesięciu pięciu minutach, a w drodze powrotnej nie minąłem żadnego z pozostałych rekrutów. Skonsultowałem się z Dupkiem i dowiedziałem się, że najwolniejszy z rekrutów (zresztą, o ironio, jeden z byłych Marines) przebiegł ten dystans w ciągu pięćdziesięciu ośmiu minut trzydziestu sekund. A więc nie powinniśmy biec do wieży następnego dnia rano, a przynajmniej nie z tego powodu, że za pierwszym razem biegliśmy zbyt wolno. Nie wątpiłem w to, że sierżant Ruiz bez trudu zdoła znaleźć kolejny pretekst. Miałem po prostu nadzieję, że to nie ja mu go dam.
Piątka rekrutów widząc, że nadchodzę z Alanem, wyprężyła się (mniej lub bardziej) w postawie na baczność. Troje z nich natychmiast zasalutowało, potem, trochę w owczy sposób, zrobiła to pozostała dwójka. Zasalutowałem im w odpowiedzi i uśmiechnąłem się.
— Nie przejmujcie się — powiedziałem do tych, którzy zasalutowali mi jako ostatni. — Dla mnie to też jest nowa sytuacja. Chodźcie, staniemy w kolejce i porozmawiamy przy jedzeniu.
— Chcesz, żebym szybko się zmył? — zapytał mnie Alan, kiedy staliśmy w kolejce. — Pewnie masz z nimi do omówienia dużo ważnych rzeczy.
— Nie — powiedziałem. — Wolałbym, żebyś został. Chcę poznać twoje zdanie na ich temat. Poza tym mam dla ciebie niespodziankę; będziesz zastępcą dowódcy w naszym oddziale. A skoro mam niańczyć cały pluton, to ty prawdę mówiąc będziesz pełnił funkcję dowódcy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
— Jakoś sobie poradzę — powiedział Alan z uśmiechem. — A tak w ogóle to dzięki za to, że umieściłeś mnie w swoim oddziale.
— No wiesz — powiedziałem — Jaki sens miałoby dowodzenie, gdyby nie można sobie pozwolić na arbitralne faworyzowanie. Poza tym, kiedy nastąpi mój upadek, ty będziesz tuż pode mną, żeby go zamortyzować.
— To właśnie ja — stwierdził Alan. — Poduszka powietrzna twojej kariery wojskowej.
Mesa była zatłoczona, ale naszej siódemce udało się zarekwirować stół.
— Najpierw prezentacja — powiedziałem. — Poznajmy swoje imiona. Ja jestem John Perry, i przynajmniej w tym momencie jestem dowódcą plutonu. To jest zastępca dowódcy w moim oddziale, Alan Rosenthal.
— Angela Merchant. — Jako pierwsza przedstawiła się siedząca po drugiej stronie stołu kobieta. — Z Trentom, New Jersey.
— Terry Duncan — powiedział siedzący obok niej koleś. — Missolula, Montana.
— Mark Jackson, St. Louis.
— Sarah O’Connell z Bostonu.
— Martin Garabedian. Sunny Fresno, Kalifornia.
— No cóż, przynajmniej pod względem geograficznego pochodzenia czymś się od siebie różnimy — powiedziałem, a moje słowa wywołały chichot, co było czymś dobrym. — Będę się streszczał, bo gdybym zaczął dłużej o tym mówić, wyszłoby na jaw, że nie mam zielonego pojęcia co robię. Wybrałem waszą piątkę, ponieważ w historii każdego z was znalazłem coś, co przekonało mnie, że poradzicie sobie z dowodzeniem oddziałem. Wybrałem Angelę, bo była dyrektorem naczelnym. Terry prowadził własne rancho z hodowlą bydła. Mark był w wojsku pułkownikiem; z całym szacunkiem należnym sierżantowi Ruizowi, ja osobiście uważam to za zaletę.
— Miło mi to słyszeć — powiedział Mark.
— Martin był w radzie miejskiej Fresno. A Sarah przez trzydzieści lat pracowała w przedszkolu, co automatycznie czyni ją najbardziej wykwalifikowaną z nas wszystkich. — Znowu ich rozśmieszyłem. Ba, byłem na fali.
— Powiem szczerze — powiedziałem. — Nie zamierzam być dla was przesadnie twardym szefem. Tą robotę wykonuje już sierżant Ruiz, ja byłbym tylko jego bladym cieniem. Poza tym to nie w moim stylu. Nie wiem, jaki będzie wasz styl dowodzenia, ale chcę, żebyście zrobili to, co będziecie uznawali za stosowne, żeby przeprowadzić rekrutów z waszych oddziałów przez najbliższe trzy miesiące. Naprawdę nie zależy mi na byciu dowódcą plutonu, ale naprawdę bardzo chciałbym mieć pewność, że każdy z rekrutów tego plutonu będzie dysponował umiejętnościami i wyszkoleniem, które pozwolą mu tam przeżyć. Amatorski filmik Ruiza zrobił na mnie duże wrażenie. Mam nadzieję, że na was też.
— Chryste, też pytanie — powiedział Terry. — Oprawili tego biednego drania jak byczka w masarni.
— Szkoda, że nie pokazali nam tego zanim się zaciągnęliśmy — powiedziała Angela. — Pewnie zdecydowałabym się pozostać starą babą.
— To jest wojna — powiedział Mark. — Takie rzeczy się zdarzają.
— Zróbmy po prostu wszystko, co w naszej mocy, żeby nasi rekruci byli w stanie jakoś przeżyć takie sytuacje — powiedziałem. — Do rzeczy. Podzieliłem pluton na sześć dziesięcioosobowych oddziałów. Ja dowodzę oddziałem A; Angela, ty masz oddział B; Terry, C; Mark, D; Sarah, E; i Martin, F. Dałem wam pozwolenie na sprawdzanie akt waszych podwładnych za pomocą waszych MózGościów; wybierzcie sobie zastępców i prześlijcie mi szczegółowe informacje do dzisiejszego lunchu. Wy i wasi zastępcy macie dbać o dyscyplinę i gładki przebieg szkolenia; z mojego punktu widzenia wybrałem was tylko z jednego powodu — ja nie będę miał nic do roboty.
— Poza dowodzeniem własnym oddziałem — powiedział Martin.
— W tym miejscu wchodzę na scenę ja — powiedział Alan.
— Spotykajmy się codziennie na lunchu — powiedziałem. — Pozostałe posiłki możemy jeść ze swoimi oddziałami. Jeśli będziecie mieli coś, co może wymagać mojego zaangażowania, rzecz jasna natychmiast się ze mną skontaktujcie. Ale oczekuję, że będziecie starać się rozwiązywać możliwie jak najwięcej problemów na własną rękę. Jak już powiedziałem, nie planuję przyjmować stylu twardziela, ale tak czy siak jestem dowódcą plutonu, więc ma być tak, jak mówię. Jeśli uznam, że któreś z was się nie sprawdza, od razu je powiadomię, i jeśli nic nie da się zrobić, mianuję na jego miejsce kogoś innego. Nie będzie w tym nic osobistego, po prostu musimy mieć pewność, że wszyscy we właściwy sposób przejdą szkolenie, które pozwoli nam tam przeżyć. Zgadzacie się ze mną? — Wszyscy potakująco pokiwali głowami.
— To świetnie — powiedziałem i podniosłem do góry swój kubek. — Wypijmy więc toast za Sześćdziesiąty Trzeci Pluton Szkoleniowy. Żebyśmy przeszli przez to wszystko w jednym kawałku. — Stuknęliśmy się kubkami. Potem zajęliśmy się jedzeniem i rozmową. Pomyślałem, że wszystko zaczyna się układać coraz lepiej.
Nie musiało minąć dużo czasu, żebym zmienił zdanie.
Ósmy
Doba na Beta Pyxis trwa dwadzieścia dwie godziny trzynaście minut i dwadzieścia cztery sekundy. Z tego czasu pozostawiono nam na sen dwie godziny.
Przekonałem się o tym cudownym fakcie już pierwszej nocy, kiedy Dupek obudził mnie ostrym alarmowym dźwiękiem tak nieoczekiwanie, że z wrażenia aż spadłem z koi; a była to, oczywiście, górna koja. Sprawdziłem, czy nie złamałem sobie nosa, i przeczytałem wiadomość tekstową unoszącą się we wnętrzu mojej czaszki:
Niniejszym informuje się dowódcę plutonu Perryego, że pozostało mu — w tym miejscu tekstu znajdowało się cyfrowe, poddane odliczaniu przedstawienie pozostałego czasu; w momencie, kiedy odczytywałem wiadomość, zostało mi go jeszcze jedna minuta czterdzieści osiem sekund — zanim starszy sierżant Ruiz wraz ze swoimi asystentami wejdzie do waszych baraków. Oczekuje się, że kiedy upłynie oznaczony czas, rekruci waszego plutonu będą w pełni przebudzeni oczekiwać w postawie na baczność. Wszyscy rekruci, którzy nie spełnią tego wymagania zostaną ukarani, co zostanie odnotowane na waszym koncie.