Natychmiast przekazałem tę wiadomość do moich dowódców oddziałów przez grupowy link, który utworzyłem dla nich poprzedniego dnia, przesłałem ogólny sygnał alarmowy do MózGościów wszystkich członków plutonu i zapaliłem światła w naszym baraku. Przez parę zabawnych sekund ludzie wokół mnie budzili się pod wpływem słyszalnego jedynie w ich mózgach elektronicznego ryku. Wielu z nich powypadało ze swoich łóżek na podłogę, wszyscy byli zupełnie nieprzytomni; wraz z dowódcami oddziałów powyrzucaliśmy na podłogę tych, którzy wciąż jeszcze wygodnie leżeli sobie w łóżkach. W ciągu minuty wszyscy, już przebudzeni, stali grzecznie na baczność. Pozostałe kilkanaście sekund poświęciliśmy na przekonywanie kilku wyjątkowo powolnych rekrutów, że teraz nie ma czasu na ubieranie się, oddawanie moczu czy cokolwiek innego poza czekaniem w nadziei, że uda nam się nie wkurzyć Ruiza, kiedy przekroczy próg naszego baraku.
Nadzieja jest matką głupich.
— Do chuja pana! — oznajmił Ruiz wchodząc. — Perry!
— Tak, jest starszy sierżancie!
— Co do diabła robiłeś przez te dwie minuty? Brandzlowałeś się? Twój pluton nie jest gotowy! Nie są ubrani, a czekają ich wkrótce zadania, które wykonuje się w ubraniu! Co masz na swoje wytłumaczenie?
— Starszy sierżancie, wiadomość mówiła, że pluton ma stać na baczność, kiedy przyjdzie pan ze swoimi ludźmi! Nie było w niej ani słowa o potrzebie włożenia ubrań!
— Chryste, Perry! Nie sądzisz, że bycie ubranym stanowi nieodłączną część postawy na baczność?
— Nie ośmielałbym się sądzić, starszy sierżancie!
— Nie ośmielałbyś się sądzić? Chcesz udawać mądralę, Perry?
— Nie, starszy sierżancie!
— Więc możesz ośmielić się wyprowadzić swój pluton na plac apelowy, Perry. Macie czterdzieści pięć sekund. Ruszać się!
— Oddział! — wrzasnąłem, ruszając z miejsca w nadziei, że mój oddział podąża za mną. Kiedy wybiegałem za drzwi, usłyszałem Angelę zwierzęcym rykiem ponaglającą oddział B; dokonałem właściwego wyboru. Dotarliśmy do placu apelowego — mój oddział w równej linii za mną, po mojej prawej stronie Angela ze swoim oddziałem, za nią Terry i pozostali, w kolejności do ustawienia się w szyku. Ostatni człowiek z oddziału E dotarł na miejsce w czterdzieści cztery sekundy po wydaniu rozkazu. To było niezwykłe. Na placu apelowym ustawiały się także inne plutony, w dużej mierze nie do końca ubrane, podobnie jak my. Kamień spadł mi z serca.
Szybkim krokiem nadszedł Ruiz, za nim podążało dwóch asystentów.
— Perry! Która jest godzina?
— Pierwsza zero zero czasu miejscowego, starszy sierżancie! — powiedziałem, zajrzawszy do MózGościa.
— To niezwykłe, Perry. Ty to potrafisz podać człowiekowi godzinę. O której godzinie zgasły światła?
— O dwudziestej drugiej zero zero, starszy sierżancie!
— Znowu masz rację! Niektórzy z was mogą się zastanawiać, dlaczego budzimy was w środku nocy po dwóch godzinach snu. Czy jesteśmy okrutni? Sadystyczni? A może po prostu chcemy was złamać? Tak, tacy właśnie jesteśmy i tego właśnie chcemy. Ale nie dlatego was obudziliśmy. Obudziliśmy was z tego prostego powodu, że wy nie potrzebujecie więcej snu. Dzięki tym waszym ślicznym, nowym ciałom w zupełności wystarczą wam dwie godziny snu. Spaliście po osiem godzin z czystego przyzwyczajenia. Ale koniec z tym, panie i panowie. Cały ten wasz sen marnował mój czas. Potrzebujecie dwóch godzin snu, więc od teraz tyle będziecie spali.
— Idźmy dalej. Kto mi powie, czemu kazałem wam wczoraj przebiec dwadzieścia kilometrów w ciągu godziny?
Jeden z rekrutów podniósł rękę do góry.
— Tak, Thompson? — powiedział Ruiz. Albo nauczył się na pamięć nazwisk wszystkich rekrutów plutonu, albo miał włączonego MózGościa, który dostarczał mu informacji na bieżąco. Nie jestem na tyle hazardzistą, żeby obstawiać którąkolwiek z tych dwóch możliwości.
— Kazał nam pan biec, ponieważ nienawidzi pan każdego z nas z osobistych powodów, starszy sierżancie!
— Doskonała odpowiedź, Thompson. Jednak tylko po części prawidłowa. Kazałem wam przebiec dwadzieścia kilometrów w ciągu godziny ponieważ możecie to zrobić. Nawet najwolniejszy z was dobiegł do mety na dwie minuty przed wyznaczonym czasem. Oznacza to, że nawet bez treningu, bez odrobiny rzeczywistego wysiłku, każdy z was może dotrzymać kroku złotym medalistom olimpijskim na Ziemi, parowy jedne.
— A wiecie dlaczego tak jest? Wiecie? Ponieważ żaden z was nie jest już człowiekiem. Jesteście lepsi od ludzi. Tylko jeszcze o tym nie wiecie. Kurwa, spędziliście tydzień obijając wasze lubieżne tyłki o ściany międzygwiezdnego statku jak nakręcane zabawki, a prawdopodobnie wciąż nie macie pojęcia z czego jesteście zrobieni. Cóż, panie i panowie, to się wkrótce zmieni. Pierwszy tydzień waszego szkolenia ma pomóc wam uwierzyć. I uwierzycie, zapewniam was. Nie będziecie mieli innego wyjścia.
Dwudziestopięciokilometrowe biegi. Biegi na sto metrów w siedem sekund. Skoki wzwyż na metr osiemdziesiąt. Przeskakiwanie dziesięciometrowych rowów. Wyciskanie dwustukilogramowych ciężarów. Setki, tysiące przysiadów, pompek i podciągnięć na drążku. Ruiz miał rację, samo wykonanie tych ćwiczeń nie sprawiało trudności — trudno było nam tylko uwierzyć, że możemy je wykonać. Rekruci zawodzili, ale zawsze zawodzili z przyczyn nerwowych i charakterologicznych, nie fizjologicznych. Wtedy pojawiali się Ruiz i jego asystenci, i przez zastraszenie zmuszali takiego nieszczęśnika do wykonania ćwiczenia (a potem ja musiałem robić dodatkowe pompki, ponieważ to ja, albo moi dowódcy oddziałów, nie nastraszyliśmy wystarczająco ludzi z naszego plutonu).
Każdy z rekrutów, co do jednego, miał swoje chwile zwątpienia. Moja chwila słabości wypadła czwartego dnia, kiedy nasz pluton ustawił się w szyku wokół głównego basenu pływackiego w bazie. Każde z nas trzymało w ramionach dwudziestopięciokilogramowy worek piachu.
— Jaki jest najsłabszy punkt ludzkiego ciała? — spytał Ruiz, okrążając nasz pluton. — Nie jest nim serce, ani mózg, ani stopy, ani żadna z tych jego części, o których myślicie. Powiem wam, co jest jego najsłabszą stroną — krew. A to niezbyt dobra wiadomość, bo krew znajduje się w całym ludzkim ciele. Służy do przenoszenia tlenu, ale przenosi także choroby. Kiedy zostaniecie zranieni, krew krzepnie, ale często nie dość szybko, żeby zapobiec śmierci przez wykrwawienie. Kiedy jednak do tego dochodzi, człowiek tak naprawdę umiera z braku tlenu, ponieważ niezbędna do jego przenoszenia krew właśnie wytryskuje tworząc pieprzoną kałużę, która w żaden sposób nie może wam pomóc.
Kolonialne Siły Obrony, w swojej boskiej mądrości, wylały ludzką krew z roboty. Została zastąpiona przez SprytnąKrew. SprytnaKrew składa się miliardów mikroskopijnej wielkości robotów, które robią wszystko to, co robiła ludzka krew — z tym, że robią to lepiej. Ponieważ jest substancją nieorganiczną, więc nie podlega zagrożeniom natury biologicznej. Potrafi nakazać waszemu MózGościowi krzepnięcie w czasie milionowych części sekundy, więc możecie stracić pieprzoną nogę i ani trochę się nie wykrwawić. A co najważniejsze dla was w tej chwili, każda z komórek SprytnejKrwi ma czterokrotnie większą zdolność przenoszenia tlenu niż naturalne czerwone ciałka ludzkiej krwi.
Ruiz przystanął.
— Jest to dla was w tej chwili najważniejsze, ponieważ zaraz wskoczycie do basenu z tymi workami piasku w rękach. Opadniecie na dno. I zostaniecie tam nie krócej niż sześć minut. Sześć minut to wystarczająco dużo czasu, żeby zabić każdego przeciętnego człowieka, ale wy możecie nie oddychać przez ten czas i nie stracić ani jednej komórki w waszych mózgach. Żeby zachęcić was do zostania na dole powiem, że pierwszy, który się wynurzy, dostanie służbę w latrynie na cały tydzień. A jeśli ten rekrut wynurzy się na dodatek przed upływem wyznaczonych sześciu minut, no cóż, powiedzmy że każdy z was wejdzie w bliską, osobistą znajomość z jakimś kiblem na terenie tej bazy. Rozumiecie? No to do wody!