— W sensie metafizycznym, być może powinniście czuć się związani z koloniami, ponieważ poddanie się przez was przemianie, powoduje wzrost potencjału ludzkości do przetrwania we wszechświecie. Mówiąc bardziej wprost, powinniście troszczyć się o kolonie, ponieważ są one przyszłością ludzkiej rasy. A wy, zmienieni, czy nie, wciąż jesteście bliżsi człowieka, niż jakiegokolwiek innego gatunku inteligentnych istot.
— Ostatecznie, powinno was to obchodzić, ponieważ jesteście wystarczająco starzy, żeby wiedzieć, że tak trzeba. KSO wybiera na żołnierzy starych ludzi z jednego powodu — poza tym oczywiście, że na Ziemi, jako emeryci stanowicie zbędne ekonomiczne obciążenie. Dzieje się tak dlatego, ponieważ żyjecie już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że nie tylko wasze życie jest cenne. Wielu z was miało rodziny, wychowało dzieci i wnuki, i zna wartość robienia rzeczy, które wykraczają poza nasze egoistyczne cele i zachcianki. Nawet jeśli wy sami nigdy nie staniecie się kolonistami, to wciąż przecież możecie zrozumieć, że kolonie są dla ludzkości jako takiej czymś dobrym, i że warto o nie walczyć. Trudno wtłoczyć takie przekonanie do mózgu dziewiętnastoletniego człowieka. Ale wy to wiecie dzięki własnemu doświadczeniu. A w tym wszechświecie doświadczenie popłaca.
Ćwiczyliśmy musztrę. Strzelaliśmy. Uczyliśmy się. Wciąż byliśmy w ruchu. Nie spaliśmy zbyt dużo.
W szóstym tygodniu szkolenia usunąłem Sarah O’Connell ze stanowiska dowódcy oddziału. Oddział E w czasie ćwiczeń zespołowych wciąż pozostawał w tyle, przez co cały nasz pluton tracił punkty na rzecz innych. Za każdym razem, kiedy jakiś inny pluton odbierał nagrodę, Ruiz szczerząc się, odgrywał się za to na mnie. Sarah przyjęła decyzję z godnością. Powiedziała tylko: „Niestety, to nie to samo, co prowadzenie przedszkola”. Jej miejsce zajął Alan i szybko doprowadził oddział do porządku. W siódmym tygodniu szkolenia sześćdziesiąty trzeci odebrał nagrodę ze strzelania pięćdziesiątemu ósmemu i to właśnie Sarah, o ironio, okazała się najlepszym strzelcem zawodów.
W ósmym tygodniu przestałem mówić do swojego MózGościa. Dupek przyglądał mi się wystarczająco długo, żeby móc odczytywać wzorce działania mojego mózgu i bez słów odgadywać moje potrzeby. Odkryłem to w czasie symulacyjnego ćwiczenia strzeleckiego, kiedy mój WZ-35 przestawił się z naboi karabinowych na zdalnie sterowane pociski rakietowe, namierzył, zestrzelił dwa odległe cele, po czym przestawił się na miotacz ognia w ostatniej chwili, żeby zdążyć usmażyć wstrętnego sześcionożnego robala, który wylazł zza pobliskiej skały. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że nie wymówiłem na głos ani jednego polecenia, przeszedł mnie zimny dreszcz przerażenia. Po paru dniach odkryłem, że czuję irytację, ilekroć muszę Dupka o coś prosić. Jak szybko coś, co cię najpierw przeraża, staje się najnormalniejszą na świecie rzeczą.
W dziewiątym tygodniu, razem z Alanem i Martinem Garabedianem, przeprowadziliśmy małe dyscyplinujące postępowanie administracyjne w stosunku do jednego z rekrutów Martina, który uznał, że chce przejąć od Martina stanowisko dowódcy oddziału. Żeby to osiągnąć, nie cofał się nawet przed niewielkimi aktami sabotażu. Rekrut ten w swoim poprzednim życiu był dość sławną gwiazdą popu, i przywykł osiągać swoje cele za pomocą wszelkich dostępnych środków. Był na tyle sprytny, że udało mu się wciągnąć do konspiracji paru kolegów z oddziału; ale nie był na tyle sprytny, żeby zdać sobie sprawę z tego, że Martin, jako dowódca oddziału, ma dostęp do wszelkich przesyłanych wewnątrz niego wiadomości. Martin przyszedł do mnie; uznałem, że nie ma powodu, by angażować Ruiza, czy któregoś z pozostałych instruktorów w sprawę, którą bez trudu możemy rozwiązać sami.
Nawet jeśli ktoś tej nocy zauważył nieuzasadnione, szybkie oddalenie się jednego z wahadłowców, to nie powiedziano nam na ten temat ani słowa. Nikt nie mówił też nic o tym, że widział dyndającego pod wahadłowcem jednego z rekrutów, podwieszonego do podwozia za przeguby obu rąk, huśtającego się w locie niebezpiecznie blisko wierzchołków mijanych drzew. Nikt także nie słyszał ani desperackiego krzyku tego rekruta, ani niezbyt pochlebnej recenzji najsłynniejszego albumu byłej gwiazdy pop, wygłoszonej ustami Martina. Starszy sierżant Ruiz zauważył jedynie następnego dnia w czasie śniadania, że jestem jakiś niepozbierany i jakby owiany przez wiatr tego ranka. Odpowiedziałem, że przyczyną tego stanu może być trzydziestokilometrowa przebieżka, którą kazał nam wykonać tuż przed posiłkiem.
W czasie jedenastego tygodnia szkolenia wraz z paroma innymi plutonami, zostaliśmy zrzuceni w górach na północ od bazy. Zadanie, które mieliśmy do wykonania, było bardzo proste; znaleźć i zlikwidować jak największą liczbę członków pozostałych plutonów — po wykonaniu zadania, ci którzy przeżyją, mieli wrócić do bazy; wszystko w ciągu czterech dni. Żeby uatrakcyjnić całą zabawę, każdy z rekrutów wyposażony został w urządzenie, które rejestrowało oddane w jego stronę strzały; w wypadku celnego trafienia, rekrut czuł paraliżujący ból, po którym następowało krańcowe, graniczące z omdleniem osłabienie (w skrajnym wypadku mógł udzielić mu pomocy któryś ze znajdujących się w pobliżu instruktorów). Doskonale wiedziałem jak to działa, ponieważ jeszcze w bazie, na żądanie Ruiza, służyłem za królika doświadczalnego. Potem uporczywie wciskałem do głowy moim podwładnym, że w żadnym razie nie chcą poczuć tego, co wtedy czułem.
Zaatakowano nas gdy zaledwie dotknęliśmy stopami ziemi. Czterech spośród moich rekrutów „poległo” zanim zdążyłem namierzyć strzelców i wskazać ich pozostałym żołnierzom. Załatwiliśmy dwóch; dwóch pozostałych uciekło. Sporadyczne ataki, powtarzające się w ciągu najbliższych godzin, pozwalały się domyślać, że większość z pozostałych plutonów rozdzieliła się na oddziały liczące trzy lub cztery osoby — i tak rozproszone polowały na „wrogie” oddziały.
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. MózGoście pozwalały nam utrzymywać ciągły, bezsłowny kontakt — niezależnie od odległości, jaka nas dzieliła. Pozostałe plutony zdawały się nie dostrzegać wynikających z tego faktu możliwych rozwiązań — tym gorzej dla nich. Poleciłem każdemu członkowi plutonu otworzyć obejmujący cały pluton bezpieczny kanał komunikacyjny MózGościa — przy czym każdy z żołnierzy miał mieć na oku określony kawałek terenu i zawiadamiać pozostałych o zauważonych „wrogich” oddziałach. W ten sposób uzyskaliśmy coś w rodzaju rozległej i szczegółowej mapy terenu z zaznaczonymi na niej pozycjami wroga. Nawet jeśli jeden z naszych rekrutów został „zlikwidowany”, to informacje, które dostarczył, mogły pomóc innym członkom plutonu pomścić jego (albo jej) „śmierć” (albo przynajmniej pozwolić im samym uniknąć natychmiastowej śmierci). Pojedynczy żołnierz mógł, poruszając się szybko i cicho, nękać oddziały innych plutonów, wciąż jednak współpracując ze swoimi kolegami z oddziału, kiedy tylko było to możliwe.
To działało. Moi rekruci strzelali, kiedy tylko mogli, leżeli w ukryciu, przekazywali informację, kiedy mogli ją przekazać i pracowali razem, kiedy nadarzała się okazja. Drugiego dnia, razem z rekrutem o nazwisku Riley namierzyliśmy dwa oddziały wrogich plutonów; byli tak zajęci strzelaniem do siebie, że nawet nie zauważyli, że ja i Riley celujemy do nich z dużej odległości. Riley załatwił dwóch, ja trzeciego, pozostali trzej najwyraźniej wystrzelali się nawzajem. To było całkiem miłe. Kiedy skończyliśmy, nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem, po prostu wycofaliśmy się z powrotem do lasu i od nowa zaczęliśmy polowanie.