W końcu pozostałe plutony poznały naszą taktykę i zaczęły postępować w ten sam sposób, ale na tym etapie rozgrywki było ich już za mało w stosunku do nieuszczuplonego liczebnie sześćdziesiątego trzeciego. Załatwiliśmy ich wszystkich, ostatni został zdjęty w południe. Zaraz potem zaczęliśmy nasz bieg do bazy, która znajdowała się w odległości około osiemdziesięciu kilometrów. Ostatni członek plutonu dotarł na miejsce około 18:00. Ostatecznie straciliśmy dziewiętnastu ludzi, wliczając w to tych czterech, którzy zginęli na początku. Byliśmy jednak odpowiedzialni za ponad połowę „zabitych” we wszystkich siedmiu plutonach, tracąc przy tym mniej niż jedną trzecią własnych ludzi. Nawet starszy sierżant Ruiz nie mógł powiedzieć nam złego słowa. Kiedy dowódca bazy odznaczył go nagrodą Gier Wojennych, udało mu się nawet uśmiechnąć. Trudno mi było sobie wyobrazić, jak bardzo musiało go to zaboleć.
Zawsze będziemy mieli fart — powiedział nowo mianowany szeregowy Alan Rosenthal, podchodząc do mnie na lądowisku wahadłowców. — Dostaliśmy przydział na ten sam okręt.
Tak też było. Na transportowcu „Francis Drake” odbyliśmy krótką przejażdżkę z powrotem do Feniksa, gdzie czekaliśmy na przepustce na przybycie OKSO „Modesto”. Potem przyłączyliśmy się do Drugiego Plutonu, Kompanii D, dwieście trzydziestego trzeciego Batalionu Piechoty KSO. Jeden batalion na jeden okręt — ponad tysiąc żołnierzy. Łatwo było się zgubić w tłumie. Cieszyłem się, że wciąż mam przy sobie Alana.
Przyjrzałem się Alanowi, podziwiając jego czysty, nowy, błękitny mundur KSO — bynajmniej nie dlatego, że miałem na sobie taki sam.
— Do diabła, Alan — powiedziałem. — Wyglądamy cholernie dobrze.
— Zawsze uwielbiałem mężczyzn w mundurach — powiedział Alan. — I teraz sam jestem mężczyzną w mundurze, i uwielbiam się jeszcze bardziej.
— O ho, ho — powiedziałem. — Nadchodzi starszy sierżant Ruiz.
Ruiz dostrzegł mnie w tłumie oczekujących na odlot wahadłowca; kiedy się zbliżał postawiłem na ziemi torbę, w której miałem swój codzienny mundur i parę osobistych drobiazgów i nienagannie zasalutowałem mu na przywitanie.
— Spocznij, szeregowy — powiedział Ruiz, salutując w odpowiedzi. — Dokąd was przydzielono?
— Na „Modesto”, starszy sierżancie — powiedziałem. — Szeregowego Rosenthala i mnie.
— Żarty sobie, kurwa, robicie — oznajmił Ruiz. — Do dwieście trzydziestego trzeciego? Do której kompanii?
— D, starszy sierżancie. Drugi Pluton.
— Dajcie spokój, kurwa, spocznij, szeregowy — powiedział Ruiz.
— Będziecie mieć przyjemność służyć w plutonie porucznika Arthura Keyesa, jeśli ten durny sukinsyn do tej pory nie dał pożreć swojej dupy jakiemuś obcemu. Kiedy go zobaczycie, przekażcie mu ode mnie pozdrowienia, jeśli możecie. Możecie też dodać, że starszy sierżant Antonio Ruiz oświadczył, że nie jesteście takimi ciemniakami, jakimi okazała się większość spośród waszych kolegów.
— Dziękuję, starszy sierżancie.
— Niech wam to nie uderzy do głowy, szeregowy. Wciąż jesteście ciemniakiem. Po prostu nie największym na świecie.
— Oczywiście, starszy sierżancie.
— No dobra. A teraz, wybaczcie. Czasem po prostu musisz ruszyć z miejsca. — Starszy sierżant Ruiz zasalutował. My zrobiliśmy to samo. Ruiz spojrzał na nas obu, bardzo leciutko się uśmiechnął i odszedł, nie oglądając się za siebie.
— Na widok tego człowieka mam ochotę zesrać się ze strachu — powiedział Alan.
— No nie wiem. W jakiś sposób go lubię.
— Oczywiście, że go lubisz. On uważa, że niemal nie jesteś ciemniakiem. W jego świecie to komplement.
— Nie myśl, że tego nie wiem — powiedziałem. — Teraz muszę tylko podciągnąć się do tego poziomu.
— Dasz sobie radę — powiedział Alan. — Przecież w końcu jednak musisz być ciemniakiem.
— To mi ułatwia sprawę — powiedziałem. — Przynajmniej będę miał towarzystwo.
Alan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Drzwi wahadłowca otworzyły się, wzięliśmy nasze rzeczy i weszliśmy do środka.
Dziewiąty
— Mógłbym teraz strzelić — powiedział Watson, wyglądając zza swojego głazu. — Pozwólcie mi podziurawić chociaż jedną z tych rzeczy.
— Nie — powiedziała Viveros, nasz kapral. — Wciąż mają podniesioną tarczę. Tylko marnowałbyś amunicję.
— To bez sensu — powiedział Watson. — Jesteśmy tu już od wielu godzin. My siedzimy tutaj, oni siedzą tam. Kiedy opuszczą tarczę, co niby mamy zrobić? Wyjść tam i zacząć się z nimi strzelać? Nie żyjemy kurwa w czternastym wieku. Nie musimy z drugim gościem wyznaczać spotkania, żeby go zabić.
Viveros spojrzała na niego z irytacją.
— Watson, nikt ci nie płaci za myślenie. Więc zamknij gębę i przygotuj się do walki. To już nie potrwa długo. Ich rytuał przewiduje już tylko jeden punkt programu, zanim przejdziemy do rzeczy.
— Taa? A co to będzie? — spytał Watson.
— Oni będą śpiewać — odpowiedziała Viveros.
— Co będą śpiewać? — parsknął Watson. — Piosenki z musicali?
— Nie — odparła Viveros. — Będą opiewać naszą śmierć.
Jakby na umówiony znak masywna, półokrągła tarcza ochronna osłaniająca obozowisko Consu zamigotała u podstawy, w odległości kilkuset metrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Dostosowałem parametry swojego widzenia i spojrzałem na przechodzącego przez tarczę pojedynczego Consu. Elektrostatyczne włókna osłony przyczepiły się do masywnego pancerza jego skorupy, po czym jak krople świetlistej gumy arabskiej wróciły do powierzchni tarczy. Był to trzeci z kolei i ostatni Consu, który wychodził poza zasłonę przed rozpoczęciem bitwy. Pierwszy pojawił się mniej więcej dwanaście godzin temu; był to pośledniej rangi żołnierz piechoty, którego wywrzeszczane wyzwanie było formalnym sposobem oznajmienia, że Consu pragną stoczyć bitwę. Niska ranga posłańca miała dać nam do zrozumienia, że Consu zbytnio nie szanują naszych żołnierzy; gdybyśmy byli dla nich ważni, wysłaliby kogoś wyższego rangą. Nikt z naszych nie poczuł się urażony; na posłańców zawsze wybierano niskich rangą żołnierzy, niezależnie od przeciwnika. Poza tym, dla nas wszyscy Consu wyglądają tak samo, i nie sposób ich odróżnić; chyba, że jest się szczególnie wyczulonym na ich feromony.
Drugi Consu wyszedł spoza osłony kilka godzin później, zaryczał jak stado krów wpędzone pod młockarnię, i natychmiast eksplodował. Odbryzgi różowawej krwi, kawałki jego ciała i fragmenty pancerza spadły jak deszcz na powierzchnię tarczy i skwiercząc spłynęły po niej na ziemię. Consu podobno wierzyli w to, że jeśli pojedynczy żołnierz podda się wcześniej odpowiednim rytuałom, to po takim akcie samozniszczenia jego dusza może przez pewien czas przeprowadzać rekonesans na terenie zajętym przez wroga, zanim nie uda się tam, dokąd odchodzą dusze wszystkich Consu. Czy coś w tym rodzaju. To był ogromny zaszczyt, niedostępny wszystkim wojownikom. Dla mnie wyglądało to na dobry sposób szybkiego pozbycia się swoich najlepszych żołnierzy, ale ponieważ byłem ich wrogiem, trudno mi było ich za to krytykować.
Trzeci Consu był członkiem najwyższej kasty, a jego zadaniem było po prostu powiedzenie nam, dlaczego umrzemy, jak również opisanie sposobu, w jaki Consu wyprawią nas na tamten świat. Po tym punkcie programu można przystąpić do zabijania i umierania. Jakakolwiek próba przyspieszenia biegu spraw przez przedwczesne strzelanie do tarczy osłonowej Consu spełzłaby na niczym — poza wrzuceniem do rdzenia supernowej niewiele rzeczy we wszechświecie mogłoby jej zaszkodzić. Zabicie posłańca spowodowałoby jedynie ponowne rozpoczęcie rytuałów otwarcia, jeszcze bardziej odwlekając walkę i zabijanie.