Выбрать главу

Jeśli kula trafi cię w brzuch (albo gdziekolwiek indziej), w miejscu uderzenia kostium sztywnieje i ściąga energię z całej swojej powierzchni, żeby nie pozwolić kuli wbić się do wnętrza ciała. Jest to bardzo bolesne, ale i tak lepsze niż kula wędrująca przez twoje wnętrzności. Niestety mechanizm ten działa jednak tylko do pewnego momentu, więc unikanie strzałów przeciwnika jest jak najbardziej wskazane.

Na kostium zakłada się pas, który zawiera twój nóż bojowy, wielozadaniowe narzędzie, które jest tym, czym chciałby być nóż szwajcarskiej armii, kiedy dorośnie, składane do zadziwiająco małych rozmiarów jednoosobowe schronienie, manierka, wystarczający na tydzień zapas wysokokalorycznych sucharów, oraz trzy specjalne otwory, w których umieszcza się bloki amunicyjne. Następnie trzeba posmarować twarz stworzonym z mikrorobotów kremem, który wspólnie z kostiumem przetwarza dane pobierane z otoczenia i włączyć swój kamuflaż. Potem można spróbować znaleźć swoje odbicie w lustrze.

Po trzecie, trzeba otworzyć w swoim MózGościu kanał do komunikowania się z pozostałymi członkami twojego oddziału i pozostawić go otwartym, dopóki nie wrócisz na statek, albo nie umrzesz. Zdawało mi się, że w obozie szkoleniowym zrozumiałem na ten temat wszystko, co było do zrozumienia. Później, w ogniu prawdziwej bitwy pojąłem dopiero, że jest to jedna z najświętszych, nieoficjalnych zasad postępowania żołnierzy KSO. Komunikacja za pomocą MózGościów nie pozwala na przesyłanie niejasnych rozkazów czy informacji, nie zdradza również twojego położenia, bo nie musisz w ogóle się odzywać. Jeśli w czasie trwania bitwy słyszy się głos żołnierza KSO znaczy to, że ten żołnierz jest albo głupi, albo właśnie został postrzelony.

Jedyną wadą komunikowania się za pomocą MózGościa jest fakt, że jeśli nie zwraca się na to uwagi, MózGość może przesyłać również informacje natury emocjonalnej. W czasie walki może trochę przeszkadzać przejmujące odczucie, że zaraz posikasz się ze strachu — dopiero po dłuższej chwili orientujesz się, że to nie ty tracisz właśnie władzę nad pęcherzem, tylko ktoś inny z twojego oddziału. Bywa i tak. Notabene, takie rzeczy ciągną się potem za człowiekiem do końca jego służby.

Trzeba być połączonym tylko z pozostałymi członkami swojego oddziału — jeśli w czasie walki otworzy się kanał dla całego plutonu, w twojej głowie nagle sześćdziesięciu ludzi zaczyna przeklinać, walczyć i umierać. Ty tego nie potrzebujesz.

Ostatecznie chodzi w tym wszystkim o to, żeby zapomnieć o wszystkim oprócz bieżących rozkazów, zacząć zabijać wszystko, co nie jest człowiekiem i pozostać przy życiu. KSO bardzo ułatwia takie podejście. Przez pierwsze dwa lata służby każdy jest żołnierzem piechoty — nieważne, czy w swoim poprzednim życiu był stróżem, chirurgiem czy kloszardem. Jeśli jakoś przeżyjesz te dwa lata, wtedy możesz zdobyć specjalizację, dostać stały Kolonialny przydział i znaleźć swoje miejsce w potężnym, różnorodnym organizmie KSO, zamiast pętać się od bitwy do bitwy. Ale zanim miną te dwa lata musisz tylko iść tam, dokąd każą ci iść, stać ze swoim karabinem, zabijać i nie dać się zabić. To proste, ale proste nie znaczy łatwe.

Żeby powalić wojownika Consu potrzeba było dwóch strzałów. To było coś nieoczekiwanego — żaden z zebranych przez służby wywiadowcze raportów nie wspominał nic o tym, żeby każdy Consu miał własne pole osłonowe. Coś jednak pozwalało im bez widocznego uszczerbku przeżyć pierwsze trafienie; co prawda przewracało ono ich na to, co można było uznać za ich dupy, ale w ciągu kilku sekund byli znowu na nogach. A więc dwa strzały; jeden, żeby ich powalić, drugi, żeby zatrzymać ich na ziemi.

Trudno oddać dwa strzały jeden po drugim, w kierunku jednego, poruszającego się celu, który znajduje się w odległości kilkuset metrów na bardzo zatłoczonym i pełnym zamieszania polu bitwy. Kiedy zorientowałem się, że to jest na nich sposób, za pomocą Dupka stworzyłem odpowiedni porządek strzelania, przy czym pierwszy strzał oddawany był pociskiem z pustą końcówką, natomiast drugi z końcówką wypełnioną ładunkiem wybuchowym. Ta specyfikacja przekazywana była mojemu Wuzetowi pomiędzy strzałami; w jednej sekundzie wystrzeliwałem standartowy pocisk karabinowy, a w następnej specjalny pocisk „mordercę Consu”.

Uwielbiałem swój karabin.

Przekazałem specyfikację prowadzenia skutecznego ognia Watsonowi i Viveros, a Viveros podała ją dowódcy plutonu. W ciągu minuty pole bitwy rozbrzmiewało już odgłosami podwójnych wystrzałów, po których rozlegały się odgłosy wybuchających ciał Consu, którym trafienia ładunkami wybuchowymi wyrzucały wnętrzności na wierzch porozrywanych pancerzy. Brzmiało to jak pękający popcorn. Spojrzałem na Viveros. Beznamiętnie przyglądała się wszystkiemu i strzelała. Watson strzelał z uśmiechem dziesięcioletniego chłopca, który wygrał pluszowego misia na strzelnicy w wesołym miasteczku.

O ho, ho — przesłała Viveros. — Namierzyli nas kryjcie się.

— Co? — zapytał na głos Watson i wystawił głowę do góry. Chwyciłem go za pasek i ściągnąłem w dół, a wtedy w głaz, który służył nam za schronienie uderzyły rakiety. Zostaliśmy zasypani nowo powstałym żwirem. Spojrzałem w górę w ostatniej chwili, żeby zdążyć dostrzec odłamek wielkości kuli do gry w kręgle z wściekłą prędkością spadający prosto w stronę mojej czaszki. Bez zastanawiania się odtrąciłem go uderzeniem ręki; rękaw kostiumu stwardniał wzdłuż mojej całej ręki i kamień odleciał w bok jak miękka piłka. Ręka bolała mnie aż do ramienia; w tamtym życiu zdobyłbym tym uderzeniem co najmniej trzy punkty, nie, raczej dorobiłbym się otwartego złamania z przemieszczeniami kości. Nie zamierzałem tego robić nigdy więcej.

— Jasny gwint, mało brakowało — powiedział Watson.

— Zamknij się — powiedziałem, i wysłałem do Viveros pytanie: — Co dalej?

— Trzymaj się — odpowiedziała i odczepiła od pasa swoje wielozadaniowe narzędzie. Rozkazała mu zamienić się w lustro i wystawiła je nad krawędź swojego głazu. Sześciu nie siedmiu w drodze do góry.

Nagle w pobliżu rozległy się dwa odgłosy wybuchających w czymś miękkim ładunków wybuchowych. Teraz już pięciu — poprawiła się. — Teraz granaty a potem ruszamy.

Skinąłem głową, Watson wyszczerzył się, i kiedy Viveros przesłała rozkaz — Już — wszyscy przerzuciliśmy granaty ponad głazami. Policzyłem do trzech; po dziewiątej eksplozji odetchnąłem, zmówiłem modlitwę i wyjrzałem nad krawędzią swojego kamienia. Zobaczyłem szczątki jednego Consu, drugi, najwyraźniej oszołomiony odczołgiwał się od naszej pozycji, dwóch pozostałych szamotało się w poszukiwaniu schronienia. Viveros załatwiła rannego, ja i Watson zdjęliśmy po jednym z pozostałych dwóch.

— Jak się bawicie, durne żuki? — ryknął Watson, i w podnieceniu wyskoczył nad swój głaz w odpowiedniej chwili, żeby zdążyć dostać prosto w twarz od piątego Consu, któremu udało się ujść cało granatom — najwyraźniej czekał cicho, kiedy wymiataliśmy jego kolegów. Consu przystawił lufę do nosa Watsona i strzelił; twarz Watsona wcisnęła się do wnętrza jego czaszki, a potem wytrysnęła na Consu w formie deszczu SprytnejKrwi i fragmentów tego, co przedtem było Watsonem. Kostium Watsona, zaprojektowany tak, by twardnieć w miejscu uderzenia pocisku, naprężył się i stwardniał w tylnej części kaptura, gdzie uderzyła kula Consu, przez co wypchnął SprytnąKrew, odłamki czaszki, mózg i MózGościa jedynym dostępnym otworem — przodem.