— Spadamy — powiedziała Fiona, starając się zapanować nad sterami. Z niezwykłą prędkością zmierzaliśmy w stronę małego jeziorka. — Uderzymy w powierzchnię wody i rozbijemy się — powiedziała. — Przykro mi.
— I tak dobrze sobie poradziłaś — powiedziałem, a potem czubek wahadłowca uderzył w powierzchnię jeziora.
Przednia część wahadłowca z rozdzierającym uszy zgrzytem zagięła się do dołu, odrywając kokpit od reszty statku. Przed oczami przeleciały mi twarze żołnierzy mojego oddziału i oddziału Alana — nieruchome ujęcie pełne otwartych ust, krzyków zagłuszonych przez ryk strzępiącego się o powierzchnię wody, wirującego kokpitu. Przednia część wahadłowca obracała się szybko, zrzucając z siebie metalowe pokrywy i instrumenty pokładowe. Ostry ból, kiedy coś uderzyło mnie w szczękę i zabrało ją ze sobą. Rzężąc starałem się krzyczeć, szara SprytnaKrew wylatywała z rany szerokim strumieniem pod wpływem siły odśrodkowej. Przez przypadek rzuciłem okiem na Fionę, której głowa i prawe ramię były gdzieś daleko za nami.
Czułem w ustach posmak metalu, kiedy moje siedzenie oderwało się od reszty kokpitu i runąłem w dół, do tyłu, w stronę nagiej skały, mój fotel leniwie obracał mną w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i spadałem, spadałem, spadałem w stronę kamiennej powierzchni. Szybka, powodująca zawrót głowy zmiana momentu obrotowego, kiedy moja prawa noga uderzyła w skałę, po czym zobaczyłem żółto-biały wybuch dwustuprocentowego bólu, kiedy moja kość udowa złamała się jak precelek w rękach dziecka. Moja stopa zawinęła się do góry, dokładnie w miejsce, w którym wcześniej była szczęka i stałem się prawdopodobnie pierwszą osobą w historii ludzkości, która kopnęła się w swój własny języczek podniebienny. Szerokim łukiem opadłem na suchą ziemię, w miejscu, na które wciąż spadały gałęzie, połamane uderzeniem spadającego z nieba kokpitu wahadłowca. Jeden z konarów z głuchym łomotem spadł na moją klatkę piersiową, łamiąc mi co najmniej trzy żebra. Po kopnięciu siebie samego w języczek podniebienny, wydawało mi się to niezbyt interesujące.
Spojrzałem w górę (nie miałem innego wyboru) i zobaczyłem nad sobą Alana wiszącego głową w dół. Roztrzaskana końcówka grubej gałęzi podtrzymywała jego tułów, wchodząc klinem w miejsce, w którym wcześniej była jego wątroba. SprytnaKrew skapywała z jego czoła na moją szyję. Dostrzegłem drgnienie jego gałek ocznych — najwyraźniej on także mnie dostrzegł. Potem mój MózGość odebrał wiadomość.
— Wyglądasz okropnie — przesłał.
Nie mogłem odpowiedzieć, mogłem tylko patrzeć.
— Mam nadzieję, że tam dokąd idę, zobaczę gwiazdozbiory — przesłał. Przesłał to znowu. I znowu. A potem nie przesłał już nic.
Świergotanie. Jakieś łapy chwytające mnie za ramię. Dupek rozpoznaje to świergotanie i przedstawia mi tłumaczenie.
— Ten tutaj jeszcze żyje.
— Zostaw go. Wkrótce sam umrze. Ci zieloni nie są dobrzy do jedzenia. Są jeszcze niedojrzali.
Parskanie, które Dupek przekłada jako [śmiech].
— O kurwa, spójrz tylko na to — ktoś mówi. — Ten sukinsyn wciąż żyje.
Kolejny głos. Znajomy:
— Niech spojrzę.
Cisza. A potem znów ten znajomy głos:
— Zdejmij z niego ten kloc. Bierzemy go z powrotem.
— Jezu Chryste, szefowo — mówi pierwszy głos. — Proszę na niego spojrzeć. Powinna pani władować mu pieprzoną kulę w mózg. To byłby miłosierny uczynek.
— Kazano nam zebrać ocalałych — mówi znajomy głos. — I wiesz co, on właśnie przeżył. Ocalał jako jedyny.
— Jeśli to można nazwać ocaleniem.
— Skończyłeś?
— Tak, proszę pani.
— To dobrze. A teraz podnieś tę cholerną gałąź. Rraeyowie wkrótce dobiorą nam się do dupy.
Otwarcie oczu jest dla mnie jak próba uchylenia metalowych drzwi. Pozwala mi to zrobić dopiero wybuch bólu, który czuję, kiedy gałąź zostaje zdjęta z mojej klatki piersiowej. Moje oczy się otwierają i z potwornym przydechem wydaję z siebie bezszczękowy ekwiwalent krzyku.
— Chryste! — słyszę pierwszy głos i widzę, że mówi to jasnowłosy mężczyzna, odciągający na bok grubą gałąź. — Odzyskał przytomność!
Ciepła dłoń na lewej stronie tego, co zostało z mojej twarzy.
— Hej — mówi znajomy głos. — Hej. Już wszystko w porządku. Już dobrze. Jesteś już bezpieczny. Zabieramy cię z powrotem. Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.
Jej twarz wchodzi w zakres mojego pola widzenia. Znam tę twarz. Byłem jej mężem.
Kathy przyszła po mnie.
Zaczynam płakać. Wiem, że nie żyje. Nie obchodzi mnie to.
Zaczynam pogrążać się w ciemności.
— Widziała kiedyś pani tego gościa? — słyszę jak pyta jasnowłosy koleś.
— Nie bądź głupi — dociera do mnie głos Kathy. — Oczywiście, że nie.
Odchodzę.
Do innego wszechświata.
CZĘŚĆ III
Trzynasty
— O, obudził się pan. — Ktoś odezwał się do mnie, ledwo otworzyłem oczy. — Proszę nie próbować mówić. Jest pan zanurzony w specjalnym roztworze. Ma pan w szyi rurę, przez którą pan oddycha. I nie ma pan dolnej szczęki.
Rozejrzałem się dookoła. Unosiłem się zanurzony w wannie pełnej półprzeźroczystego, ciepłego, gęstego płynu; spostrzegłem znajdujące się obok wanny przedmioty, ale na żadnym z nich nie mogłem skupić wzroku. Tak, jak powieki dziano, ze znajdującego się tuż obok panelu wychodziła sięgająca do mojej szyi rura respiratora; próbowałem przerw śledzić wzrokiem całą jej długość, ale zasięg mojego widzenia ograniczony był przez aparat, który unieruchamiał dolną część mojej głowy. Próbowałem go dotknąć, ale nie mogłem poruszyć rękami. To mnie zmartwiło.
— Proszę się tym nie martwić — powiedział głos. — Wyłączyliśmy pańską zdolność do poruszania się. Kiedy wyjdzie pan z kąpieli, włączymy ją ponownie. Za kilka dni. Tak przy okazji, wciąż ma pan dostęp do swojego MózGościa. Jeśli chce się pan wypowiedzieć, może pan go użyć. My właśnie w ten sposób komunikujemy się w tej chwili z panem.
— Gdzie ja kurwa jestem — przesłałem. — I co się ze mną stało.
— Jest pan w Module Medycznym Brennemana, nad Feniksem — powiedział głos. — Mamy tu najlepszą opiekę medyczną w całym wszechświecie. Jest pan na oddziale intensywnej terapii. Ja jestem doktor Fiorina, zajmuję się panem odkąd pana tu dostarczono. Biorąc pod uwagę to, co się panu przydarzyło — no cóż, spójrzmy. Po pierwsze, jest pan teraz w dobrym stanie. Więc proszę się nie martwić. Jednak mimo wszystko stracił pan dolną szczękę, język, większą część prawego policzka i ucho. Pańska prawa noga była najprawdopodobniej odgryziona poniżej połowy długości kości udowej; kości pańskiej lewej nogi połamały się w wielu miejscach, w pańskiej lewej stopie brakowało trzech palców i pięty — podejrzewamy, że stracił je pan w wyniku nadgryzienia. A teraz dobra wiadomość — pański rdzeń kręgowy został przerwany na wysokości klatki piersiowej, więc najprawdopodobniej nie czuł pan zbyt wiele, kiedy pana, hm… kosztowano. Jeśli już mowa o klatce piersiowej, to doznał pan złamań sześciu żeber, z których jedno przedziurawiło pański pęcherzyk żółciowy. Miał pan też rozległy krwotok wewnętrzny. Nie wspominając o posocznicy i całej hordzie innych ogólnych i miejscowych infekcji, których nabawił się pan pozostając przez tak długi czas z otwartymi ranami.