Выбрать главу

Jane podeszła bliżej i zbliżyła twarz do mojej twarzy.

— A może chcesz wiedzieć, jak to jest spotkać męża kobiety, którą kiedyś byłaś? Zobaczyć w jego oczach błysk rozpoznania, ale samej w ogóle tego nie odczuć, bez względu na to, jak bardzo byś chciała? Wiedzieć, że on tak desperacko chce nazwać cię imieniem, które nie jest twoje? Wiedzieć, że kiedy patrzy na ciebie, widzi całe dziesięciolecia wspólnego życia — a ty nie pamiętasz z tego ani jednej chwili. Wiedzieć, że był z tobą, był w tobie, trzymał cię za rękę, kiedy umierałaś, mówiąc ci, jak bardzo cię kocha. Wiedzieć, że nie może sprawić, byś stała się naprawdę urodzoną, ale może zapewnić ci jakąś kontynuację, jakąś historię, pojęcie o tym, kim byłaś, które pomoże ci zrozumieć kim jesteś. Czy możesz sobie w ogóle wyobrazić jak to jest chcieć tego dla siebie? Chcieć zapewnić temu bezpieczeństwo za wszelką cenę?

Jeszcze bliżej. Jej usta prawie dotykające moich, ale bez cienia zachęty do pocałunku.

— Żyłeś ze mną dziesięć razy dłużej, niż ja żyłam z samą sobą — powiedziała Jane. — Jesteś moim stróżem. Nie możesz sobie wyobrazić czym to wszystko jest dla mnie. Ponieważ nie jesteś jednym z nas — odsunęła się ode mnie.

— Nie jesteś nią — powiedziałem, patrząc jak się oddala. — Sama mi to powiedziałaś.

— Chryste — żachnęła się Jane. — Kłamałam. Jestem nią i dobrze o tym wiesz. Jeśli ona by żyła, wstąpiłaby do KSO i z pomocą tego samego cholernego DNA stworzyliby jej nowe ciało, tak samo jak stworzyli moje. Moje geny są wzmocnione jakimiś pochodzącymi od obcych dodatkami, ale ty też już w pełni nie jesteś człowiekiem, ona także by nie była. Ludzka część mnie jest taka sama, jaka byłaby w niej. Brakuje mi tylko pamięci. Brakuje mi tylko całego poprzedniego życia.

Jane znowu zbliżyła się do mnie i dotknęła dłonią mojej twarzy.

— Jestem Jane Sagan, dobrze o tym wiem — powiedziała. — Te ostatnie sześć lat jest moje i wszystkie te lata były prawdziwe. To jest moje życie. Ale jestem też Katherine Perry. Chcę dostać tamto życie z powrotem, a jest to możliwe tylko poprzez ciebie. Musisz pozostać przy życiu, John. Bez ciebie znowu stracę samą siebie.

Chwyciłem ją za rękę.

— Pomóż mi pozostać przy życiu — powiedziałem. — Powiedz mi wszystko, co muszę wiedzieć, żeby dobrze wykonać to zadanie. Pokaż mi wszystko, czego potrzebuję, żeby pomóc twojemu plutonowi wykonać tę robotę. Pozwól mi pomóc sobie, Jane. Masz rację; nie wiem, jak to jest być tobą, być jednym z was. Ale wiem, że nie chcę dryfować w jakimś cholernym wahadłowcu, podczas gdy do was będą strzelać. Ja też chcę, żebyś została przy życiu. W porządku?

— W porządku — odrzekła. Podniosłem do ust jej rękę i pocałowałem ją.

Siedemnasty

— To najłatwiejsza część ze wszystkich — przesłała do mnie Jane. — Po prostu się temu poddaj.

Brama przystani została wysadzona awaryjnie, co przypomniało mi moje poprzednie przybycie do przestrzeni Koralu. Zamierzałem w przyszłości przybyć tutaj, nie zostając wyrzuconym przez bramę przystani towarowej. Tym razem przynajmniej przez bramę nie wylatywały niebezpieczne, oderwane od podłoża przedmioty; we wnętrzu „Krogulca” znajdowała się tylko jego załoga i żołnierze, opakowani w szczelne, obszerne kombinezony zrzutowe. Nasze stopy były przytwierdzone do podłogi za pomocą elektromagnesów, ale kiedy tylko brama została otwarta, elektromagnesy miały się wyłączyć i pozwolić polecieć nam w stronę prześwitu bramy, na fali uciekającego powietrza — we wnętrzu przystani wytworzono nadciśnienie, żeby zapewnić odpowiednią siłę ciągu.

I tak się stało. Elektromagnetyczne zaczepy puściły i poczułem, jakby jakiś olbrzym cisnął mną w otwór gigantycznej mysiej dziury. Zgodnie z sugestią Jane po prostu się temu poddałem i nagle wyleciałem w przestrzeń kosmiczną. Właśnie tak miało to wyglądać, ponieważ chcieliśmy stworzyć wrażenie nagłego, nieoczekiwanego wystrzelenia w pustkę przestrzeni kosmicznej — na wypadek, gdyby Rraeyowie nas obserwowali. Wraz z innymi żołnierzami Sił Specjalnych zostałem wyrzucony przez bramę przystani, doznałem mdlącego zawrotu głowy, kiedy przestrzeń za bramą okazała się przestrzenią nad planetą — dwieście kilometrów nad ciemnym ogromem Koralu. Na wschód od miejsca, do którego zmierzaliśmy, łuk planety podświetlony był światłem świtu.

Wciąż bezładnie koziołkowałem w przestrzeni. W czasie jednego z obrotów udało mi się dostrzec, jak „Krogulec” eksploduje w czterech miejscach, kule ognia narastały na przeciwległej części okrętu i obrysowywały jego kontur płomieniami. Nie dochodził do mnie żaden dźwięk, dzięki próżni znajdującej się pomiędzy mną a okrętem nie czułem też gorąca, ale ohydne, pomarańczowe i żółte kule ognia nadrobiły wizualnie brak innych doznań zmysłowych. Kiedy obróciłem się jeszcze raz, zobaczyłem, że „Krogulec” odpala salwę pocisków, wymierzoną w stronę wroga, którego nie mogłem dostrzec. Ktoś wciąż był na pokładzie okrętu, który został trafiony. Obróciłem się jeszcze raz, w samą porę, żeby zobaczyć, jak „Krogulec” przełamuje się na pół po uderzeniu następnej salwy pocisków. Ktokolwiek został na pokładzie okrętu, zginął razem z nim. Mogłem mieć tylko nadzieję, że wystrzelone przez niego pociski trafiły w swój cel.

Samotnie spadałem w stronę Koralu. Gdzieś w pobliżu mogli być inni żołnierze, ale nie można było tego stwierdzić; nasze kombinezony nie odbijały światła i mieliśmy zakaz używania MózGościów, dopóki nie przejdziemy przez górną warstwę atmosfery Koralu. Gdyby ktoś nie zasłonił mi na chwilę widoku gwiazd, nie mógłbym być pewien, że nie spadam samotnie. Opłaca się pozostać niezauważonym, kiedy planuje się zaatakować planetę, szczególnie kiedy ktoś nad tobą wciąż może próbować cię namierzyć. Spadałem jeszcze przez chwilę i obserwowałem, jak planeta powoli zjada gwiazdy swoim równomiernie rozszerzającym się okrągłym skrajem.

Mój MózGość wydał sygnał dźwiękowy; nadszedł czas, by włączyć ekranowanie. Wyraziłem zgodę i z umieszczonego na moich plecach pakunku wypłynął strumień mikrorobotów, które utkały wokół mnie elektromagnetyczną sieć, zamykając mnie w czarnej matowej kuli, która nie przepuszczała światła. Teraz spadałem w zupełnej ciemności. Dziękowałem bogu, że nie urodziłem się z klaustrofobią; gdyby tak było, w tym momencie oszalałbym ze strachu.

Ekranowanie umożliwiało zrzut z wysokiej orbity. Na dwa sposoby chroniło umieszczone wewnątrz ciało żołnierza od zwęglenia przez gorąco wytworzone w chwili wchodzenia w atmosferę. Po pierwsze, kula ekranowania tworzona była w chwili, kiedy żołnierz wciąż znajdował się w przestrzeni kosmicznej, co ograniczało przepływ gorąca, chyba że żołnierz w jakiś sposób dotknął powierzchni ekranu, który miał bezpośredni kontakt z atmosferą. Żeby tego uniknąć, ten sam elektromagnetyczny stelaż, za pomocą którego mikroroboty stworzyły kulę osłony, utrzymywał żołnierza w samym środku kuli, ograniczając jego ruchy. To nie było zbyt wygodne, ale niewygodne byłoby też całospalenie, gdyby cząsteczki powietrza przeorały z ogromną prędkością twoje ciało.

Mikroroboty przejmowały gorąco, przekształcając jego część w energię do podtrzymywania elektromagnetycznej sieci, chroniącej żołnierza; pozostałą część energii uwalniały. Czasem ulegały spaleniu, w takim wypadku ich miejsce w sieci zastępowały kolejne. Zaopatrzono nas w ilość mikrorobotów wystarczającą na pokonanie atmosfery Koralu, na wszelki wypadek dodając niewielki zapas. Ale i tak nie można było się nie denerwować.