Na wysokości tysiąca metrów od powierzchni planety wszystkie niewykorzystane jeszcze mikroroboty rozwinęły się w przypominające spadochrony do parasailingu parasole, którymi można było manewrować. Czasze spadochronów wyhamowały nasz upadek z gwałtownym, wywracającym wnętrzności wstrząsem.
Po chwili jednak mogliśmy już, kołysząc się i podskakując, zacząć sterować naszym lotem na tyle, by nie powpadać jeden na drugiego. Nasze skrzydła, podobnie jak nasz strój bojowy wyposażone były w kamuflaż optyczny i cieplny. Nie można było nas dostrzec, jeśli się nas nie spodziewano.
— Zdjąć cele — przesłał major Crick, i ciszę naszego spadania przerwał potężny terkot zmasowanej salwy naszych Wuzetów. Na powierzchni Koralu rraeyscy żołnierze i członkowie cywilnego personelu stacji nagle tracili głowy i kończyny, odrywane naszymi pociskami od reszty ich ciał; ich towarzysze mieli tylko ułamki sekund na zorientowanie się w sytuacji — zanim zdążyli to zrobić, ich także spotykał ten sam los. Moimi celami było trzech Rraeyów stacjonujących w pobliżu wieży transmisyjnej; pierwszych dwóch umarło nie zdążywszy nawet pisnąć; trzeci skierował broń gdzieś w ciemność i przygotował się do oddania strzału. Sądził, że jestem raczej gdzieś na jego wysokości, nie nad nim. Zlikwidowałem go zanim zdążył zmienić zdanie. Po mniej więcej pięciu sekundach wszyscy znajdujący się na otwartej przestrzeni, albo w jakiś sposób widoczni Rraeyowie zostali zabici. W tym momencie byliśmy jeszcze kilkaset metrów nad powierzchnią planety.
Ktoś włączył reflektory, które natychmiast zostały zniszczone. Do wnętrza wszystkich okopów i stanowisk strzelniczych posłaliśmy rakiety, które porozrywały znajdujących się tam Rraeyów. Rraeyscy żołnierze wybiegający z centrum dowodzenia i innych budynków obozu namierzyli tory wystrzeliwanych przez nas rakiet i otworzyli ogień; w międzyczasie nasi żołnierze spokojnie zdążyli zmienić pozycje i zdejmowali teraz Rraeyów, którzy sami im się wystawili.
Namierzyłem sobie miejsce do lądowania tuż obok wieży transmisyjnej i poinstruowałem Dupka, żeby doprowadził mnie do niego jak najbardziej zawiłym torem. Kiedy byłem już bardzo blisko, z drzwi stojącego obok wieży baraku wyskoczyli dwaj Rraeyowie i zaczęli strzelać mniej więcej w moim kierunku, nie przerywając biegu w stronę centrum dowodzenia. Jednego z nich postrzeliłem w nogę; upadł skrzecząc. Drugi przestał strzelać i biegł dalej, używając swoich muskularnych nóg przypominających trochę nogi strusia do zwiększenia dystansu. Dałem Dupkowi sygnał uwolnienia spadochronu; który rozpuścił się w powietrzu, kiedy puściły podtrzymujące elektrostatyczne wiązania i mikroroboty rozproszyły się w postaci nieważkiego pyłu. Przeleciałem kilka pozostałych, dzielących mnie od ziemi metrów, zrobiłem przewrót do przodu, wstałem i spojrzałem na szybko oddalającego się przeciwnika. Zamiast kluczenia i nagłych przeskoków, które mogłyby utrudnić mi celowanie, wybrał najszybszą drogę ucieczki po prostej. Powaliłem go jednym strzałem w sam środek tułowia. Za mną wciąż skrzeczał drugi z Rraeyów, nagle irytujące dźwięki urwały się odgłosem wystrzału. Obejrzałem się i zobaczyłem, że za moimi plecami stoi Jane ze swoim Wuzetem wciąż skierowanym w stronę rraeyskich zwłok.
— Chodź ze mną — przesłała i wskazała na barak. Kiedy szliśmy w tamtą stronę dwóch kolejnych Rraeyów wybiegło sprintem z drzwi baraku; trzeci osłaniał ich, strzelając ze środka. Jane padła na ziemię i odpowiedziała ogniem, ja pobiegłem za uciekającymi w panice Rraeyami. Ci dwaj biegli klucząc; trafiłem jednego, ale drugi mi uciekł, ześlizgując się na pośladkach z pobliskiego nasypu. W tym czasie Jane, znudzona bezowocną wymianą ognia, wstrzeliła do wnętrza baraku granat; dobiegł stamtąd zgłuszony skrzek, a potem głośny odgłos wybuchu, po którym przez drzwi wypadły na zewnątrz spore kawałki ciała rraeyskiego żołnierza.
Zbliżyliśmy się do baraku i weszliśmy do jego wnętrza, w którym znajdował się skład rraeyskich urządzeń elektronicznych — wszystkie pokryte były rozbryzgami porozrywanego na strzępy ciała. Skanowanie MózGościem potwierdziło, że cały znajdujący się tam sprzęt komunikacyjny został wyprodukowany przez Rraeyów; było to centrum operacyjne wieży transmisyjnej. Oddaliliśmy się z Jane na bezpieczną odległość i zniszczyliśmy barak rakietami i granatami. Wybuch był bardzo efektowny; wieża nie mogła już przesyłać sygnałów, chociaż na jej szczycie wciąż znajdował się właściwy sprzęt transmisyjny, z którym musieliśmy jeszcze zrobić porządek.
Jane odebrała raporty sytuacyjne od swoich dowódców oddziałów; wieża wraz z otaczającym ją terenem była w naszych rękach. Los Rraeyów był przesądzony po naszym pierwszym ostrzale z powietrza. Ponieśliśmy niewielkie straty; nie zginął ani jeden z żołnierzy plutonu. Działania w innych miejscach także przebiegały bez przeszkód. Najcięższa walka wybuchła w centrum dowodzenia, we wnętrzu którego nasi żołnierze, przechodząc z jednego pomieszczenia do drugiego, stopniowo likwidowali znajdujących się tam Rraeyów. Jane wysłała tam do pomocy dwa oddziały, dwa kolejne miały okrążyć teren i zająć pozycje obronne, piąty oddział miał się zająć przeszukiwaniem ciał poległych Rraeyów i pozostawionego przez nich sprzętu.
— A ty — powiedziała, zwracając się do mnie i wskazując na wieżę. — Wejdź do góry i powiedz mi, co tam jest.
Spojrzałem w górę. Była to typowa radiowa wieża: miała około 150 metrów wysokości, aż do samego szczytu zbudowana była z krzyżujących się metalowych belek. Jak do tej pory było to najbardziej imponujące technicznie osiągnięcie Rraeyów. Nie było jej tutaj przed ich inwazją, więc musieli ją zbudować natychmiast po przybyciu, właściwie w jednej chwili. To była zwykła wieża radiowa, ale z drugiej strony, postaraj się zbudować zwykłą wieżę radiową w jeden dzień i zobaczymy, co ci z tego wyjdzie. Konstrukcja zaopatrzona była w szpikulce, tworzące drabinę wiodącą aż na sam jej szczyt; Rraeyowie mieli wzrost i fizjologię na tyle zbliżone do ludzkich, że mogłem po niej się wspinać. Ruszyłem w górę.
Na szczycie zastałem wiatr wiejący z niebezpieczną prędkością, a także wiązkę anten i instrumentów wielkości sporego samochodu. Zeskanowałem urządzenia transmisyjne przy pomocy Dupka, który porównał przesłany mu obraz ze swoją biblioteką poświęconą technologii Rraeyów. Tutaj wszystko także było ich dziełem. W takim razie dane przesyłane przez satelity musiały być przetwarzane w centrum dowodzenia. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że naszym udało się je zdobyć, nie niszcząc przy tym cennego sprzętu.
Przekazałem te informacje Jane. Ona poinformowała mnie o tym, że im szybciej zejdę na dół, tym łatwiej uniknę zmiażdżenia przez szczątki konstrukcji. Nie potrzebowałem lepszej zachęty. Kiedy stanąłem na ziemi odpalono rakiety, które przeleciały mi nad głową i uderzyły w znajdujące się na szczycie wieży urządzenia. Siła wybuchu zerwała liny stabilizujące konstrukcję, które pękły z metalicznym brzękiem, obiecującym ścięcie każdemu, kto znalazłby się w ich zasięgu. Wieża zachwiała się. Jane rozkazała uderzyć w jej podstawę; rakiety rozpruły metalowe dźwigary. Wieża przechyliła się i przewróciła, wydając w czasie upadku potężny, zgrzytliwy jęk.
Z centrum dowodzenia nie dobiegały już odgłosy walki, co było pocieszające — wszyscy Rraeyowie którzy tam się schronili, zostali zlikwidowani. Kazałem Dupkowi pokazać odczyt mojego wewnętrznego czasomierza. Minęło niecałe dziewiętnaście minut od chwili, kiedy wypadliśmy z wnętrza przystani „Krogulca”.
— Nie mieli zielonego pojęcia, że się do nich zbliżamy — powiedziałem do Jane i zadziwiło mnie brzmienie mojego własnego głosu.