Kontratak zaczął się o świcie, wkrótce po tym, jak zajęliśmy stację namierzającą. Był nie tylko zmasowany — był również straszliwie zażarty. Rraeyowie, zdali sobie sprawę z tego, że odebraliśmy im możliwość ochrony i uderzyli z dzikim pragnieniem odzyskania stacji. Zaatakowali chaotycznie, najwyraźniej nie mając czasu na przygotowanie szczegółowego planu, ale walczyli nieustępliwie i skutecznie. Co chwilę nadlatywały kolejne transportowce, z których wysiadały kolejne oddziały Rraeyów.
Żołnierze Sił Specjalnych przywitali pierwsze rraeyskie transportowce w charakterystyczny dla siebie sposób — mieszaniną przemyślanej taktyki i szaleństwa. Paroosobowe oddziały dobiegały do okrętów w chwili lądowania i wstrzeliwały rakiety i granaty w otwory otwierających się pokryw włazów. W końcu Rraeyowie użyli wsparcia powietrznego i ich żołnierze zaczęli bezpiecznie lądować na powierzchni planety. Podczas gdy główna część naszych sił zajęła się obroną centrum dowodzenia i ukrytej w jego wnętrzu bezcennej aparatury Consu, nasz pluton miał, operując na obrzeżach terenu walk, nękać Rraeyów atakami, które miały utrudnić im posuwanie się naprzód. Dlatego właśnie ukryliśmy się z Jane za tamtymi skałami, w odległości kilkuset metrów od centrum dowodzenia.
Dokładnie na wysokości naszego stanowiska kolejny oddział Rraeyów zaczął wspinać się w naszą stronę. Nadszedł czas, żeby opuścić to miejsce. Wystrzeliłem w stronę Rraeyów dwie rakiety, potem pochyliłem się i umieściłem Jane w moim nosidle strażaka. Zajęczała, kiedy ją podnosiłem, ale teraz nie mogłem się tym przejmować. Odnalazłem wzrokiem głaz, za którym kryliśmy się idąc w tę stronę i zacząłem ile sił w nogach biec w jego kierunku. Za mną Rraeyowie wycelowali swoją broń. Pociski trafiły obok; kawałek odłupanej skały rozciął mi twarz. Dobiegłem do głazu, posadziłem Jane na ziemi i wystrzeliłem granat w stronę ścigających mnie żołnierzy. Po jego wybuchu wybiegłem zza głazu i rzuciłem się w ich stronę, pokonując większą część dzielącej nas odległości dwoma ogromnymi susami. Rraeyowie zaczęli coś do siebie skrzeczeć; najwyraźniej nie wiedzieli, co zrobić z wybiegającym im naprzeciw człowiekiem. Przełączyłem mój Wuzet na tryb automatyczny i rozwaliłem ich jedną serią z bliskiej odległości, zanim zdążyli się naradzić. Wróciłem szybko do Jane i wszedłem do jej MózGościa. Wciąż tam była. Wciąż żyła.
Następny odcinek drogi był trudniejszy do przejścia; między mną a niewielkim budynkiem warsztatu, do którego chciałem dotrzeć, rozciągało się sto metrów otwartej przestrzeni. Tuż obok znajdowały się tereny zajęte już przez Rraeyów, na dodatek w kierunku warsztatu powoli nadlatywał polujący na ludzi ich statek powietrzny. Wszedłem do MózGościa w poszukiwaniu innych ludzi z plutonu Jane i zlokalizowałem trzech spośród nich w pobliżu mnie; dwóch znajdowało się w odległości zaledwie trzydziestu metrów, trzeci z drugiej strony pola. Rozkazałem im położyć osłonę ogniową, chwyciłem Jane i biegiem ruszyłem w stronę baraku.
Powietrze wypełniło się hukiem karabinowych wystrzałów. Kawałki murawy podskakiwały za mną, kiedy kule wbijały się w ziemię w miejscach, w których przed chwilą znajdowały się moje stopy. Rykoszet trafił mnie w lewy staw biodrowy; pod wpływem uderzenia dolna część mojego ciała obróciła się w prawo i poczułem w lewym boku potężny wybuch bólu. Pomyślałem, że zostanie mi po tym niezły siniak. Udało mi się nie zgubić rytmu kroków i biegłem dalej. Za sobą usłyszałem głuche wybuchy rakiet trafiających w pozycje Rraeyów. Kawaleria przybyła na odsiecz.
Statek powietrzny Rraeyów obrócił się, żeby móc do mnie strzelić, po chwili musiał jednak gwałtownie skręcić, żeby uniknąć trafienia rakietą wystrzeloną przez jednego z naszych żołnierzy. Udało mu się tego dokonać, ale nie miał na tyle szczęścia, żeby uniknąć kolejnych dwóch rakiet wystrzelonych w jego stronę z innego miejsca. Pierwsza trafiła w jego silnik; druga w przednią szybę kokpitu. Przechylił się na bok, ale na tyle nieznacznie, że doczekał się pożegnalnego pocałunku trzeciej rakiety, której udało się przebić szybę kokpitu i eksplodować w jego wnętrzu. W końcu zwalił się na ziemię z przerażającym łoskotem, a ja dobiegłem do baraku warsztatu. W międzyczasie Rraeyowie, którzy przedtem celowali do mnie zwrócili swoją uwagę na ludzi Jane, którzy wyrządzali im więcej szkód niż ja. Otworzyłem kopnięciem drzwi baraku i wślizgnąłem się razem z Jane do wnętrza kanału naprawczego.
Zachowując względny spokój jeszcze raz przyjrzałem się jej obrażeniom. Rana na jej głowie była już w całości pokryta zakrzepłą SprytnąKrwią; nie można było powiedzieć nic o jej obrażeniach wewnętrznych ani o tym, na ile głęboko do wnętrza jej mózgu wbiły się odłamki skały. Puls miała mocny, ale oddychała płytko i nierówno. To właśnie w takich sytuacjach przydaje się zwiększona zdolność przenoszenia tlenu przez SprytnąKrew. Nie byłem już pewien, że musi umrzeć, ale nie wiedziałem co mógłbym zrobić, żeby zachować ją przy życiu nie korzystając z niczyjej pomocy.
Wszedłem do MózGościa w poszukiwaniu możliwych opcji, i dostałem jedną odpowiedź: w centrum dowodzenia znajdowało się niewielkie ambulatorium medyczne. Było skromnie wyposażone, ale znajdowała się tam przenośna komora hipostatyczna. To pozwoli utrzymać Jane w stabilnym stanie do czasu, kiedy będzie można ją odesłać na któryś z okrętów. Przypomniałem sobie, jak w czasie mojej pierwszej wyprawy na Koral Jane, razem z innymi ludźmi z „Krogulca”, umieściła mnie w komorze hipostatycznej. Teraz mogłem się za to odwdzięczyć.
Seria pocisków wpadła do wnętrza warsztatu przez znajdujące się nade mną okno; ktoś wciąż pamiętał, że tu jestem. Trzeba było ruszyć dalej. Zaplanowałem trasę kolejnego odcinka biegu; tym razem zmierzałem do wybudowanego przez Rraeyów okopu, obecnie zajętego przez naszych ludzi. Zawiadomiłem ich o tym, że do nich zmierzam; byli na tyle uprzejmi, że położyli ogień osłonowy, kiedy kulejąc biegłem w ich stronę. Po chwili byłem z powrotem na obszarze kontrolowanym przez Siły Specjalne. Pozostała część drogi do centrum dowodzenia przebiegła bez większych problemów.
Dotarłem tam w chwili, kiedy Rraeyowie zaczęli ostrzeliwać centrum dowodzenia bronią ciężkiego kalibru. Nie byli już zainteresowani odbiciem swojej stacji namierzającej; teraz chcieli ją po prostu zniszczyć. Spojrzałem w niebo. Nawet w jaskrawym świetle poranka widać było na tle błękitu iskierki jasnego ognia. Przybyła flota Kolonialnych.
Zniszczenie centrum dowodzenia, wraz ze znajdującym się w jego wnętrzu urządzeniem Consu, nie powinno zająć Rraeyom zbyt dużo czasu. Musiałem się pospieszyć. Zanurkowałem do wnętrza budynku i pobiegłem do ambulatorium. Wszyscy, których mijałem, biegli w przeciwną stronę.
W ambulatorium medycznym centrum dowodzenia znajdowało się coś dużego i skomplikowanego. To był system namierzający Consu. Bóg jeden wie, dlaczego Rraeyowie zdecydowali się umieścić go w tym miejscu. Jednak tak zrobili. Dlatego właśnie ambulatorium było jedynym pomieszczeniem w całym centrum dowodzenia, w którym w czasie szturmu nie oddano ani jednego strzału; Siły Specjalne miały rozkaz przejąć system namierzający nie uszkadzając go. Nasi chłopcy i dziewczęta zaatakowali znajdujących się tam Rraeyów za pomocą noży i granatów błyskowych. Ciała Rraeyów wciąż tam były; leżały na podłodze, całe w ranach ciętych.
System namierzający wydawał równomierny i uspokajający dźwięk, przypominający buczenie. Płaski i nijaki z wyglądu, stał pod jedną ze ścian ambulatorium. Można było rozpoznać, że jest to urządzenie, które może przetwarzać dane jedynie po małym monitorze i napędzie dostępu do rraeyskiego modułu pamięci, który leżał na blacie stojącego obok szpitalnego stolika nocnego. System namierzający nie miał pojęcia o tym, że za parę minut zostanie z niego kupa złomu. Całe nasza praca, mająca na celu zabezpieczenie tego cholerstwa, miała pójść na marne.