Dietetycy wciąż czepiali się szymów, starając się zmniejszyć ich apetyt na mięso. Mówili, że jego nadmiar źle wpływa na ciśnienie. Fiben prychnął z pogardą.
Kurde, zadowoliłbym się słoikiem musztardy i ostatnim numerem „Fort Helenia Times” — pomyślał.
— Posłuchaj, Fiben, ty zawsze znasz najnowsze plotki. Czy ktoś się już pokapował, kto ma na nas napaść?
— No więc, znam jedną szymkę w biurze koordynatora i ona powiedziała mi, że ma przyjaciela w sztabie wywiadu, który myśli, że te sukinsyny to Soranie albo może Tandu.
— Tandu! Mam nadzieję, że się zgrywasz!
W głosie Simona zabrzmiała nuta przerażenia. Fiben musiał się z nim zgodzić. Niektórych rzeczy po prostu nie sposób było sobie wyobrazić.
— Och, cóż, ja myślę, że po prostu odwiedzi nas zgraja linteńskich ogrodników, którzy wpadną, by się upewnić, czy dobrze traktujemy roślinki.
Simon roześmiał się. To ucieszyło Fibena. Posiadanie wesołego towarzysza było warte więcej niż pobory otrzymywane przez oficera rezerwy.
Wprowadził swój maleńki kosmiczny wehikuł z powrotem na wyznaczoną orbitę. Łódź wywiadowcza — nabyta zaledwie kilka miesięcy temu od wędrownego xatińskiego handlarza szmelcem — była w istocie rzeczy cokolwiek starsza niż jego własny rozumny gatunek. Gdy jego przodkowie nękali jeszcze pawiany pod drzewami Afryki, ten myśliwiec brał już udział w potyczkach pod odległymi słońcami — kierowany przez dłonie, pazury czy macki innych nieszczęsnych stworzeń, podobnie jak on skazanych na walkę i śmierć w bezsensownych międzygwiezdnych wojnach.
Fibenowi dano tylko dwa tygodnie na przestudiowanie schematów i opanowanie galaktycznego pisma na tyle, by mógł odczytywać wskazania instrumentów. Na szczęście, w liczącej sobie eony lej kulturze, rozwiązania konstrukcyjne zmieniały się powoli Podstawowe rozwiązania były wspólne dla większości statków kosmicznych.
Jedno było pewne. Technika Galaktów robiła wrażenie. Ludzkość wciąż kupowała swe najlepsze statki, zamiast produkować je na Ziemi. I choć ta stara balia była skrzypiąca i zdefektowana zapewne w obecnej sytuacji pożyje dłużej niż on.
Wszędzie wokół Fibena lśniły jasne pola gwiazd, z wyjątkiem miejsca, gdzie atramentowa czerń Mgławicy Łyżki ukrywała przed wzrokiem grubą wstęgę galaktycznego dysku. Był to kierunek, w którym leżała Ziemia, ojczysty świat, którego Fiben nigdy nie widział i teraz zapewne nigdy już nie zobaczy.
Garth, leżący po przeciwnej stronie, był jasną, zieloną iskrą znajdującą się jedynie trzy miliony kilometrów za nim. Jego maleńka flota była zbyt mała, by zabezpieczyć odległe hiperprzestrzenne punkty transferowe czy nawet układ wewnętrzny. Nieliczne szyki łodzi wywiadowczych, meteorytowych statków górniczych i przebudowanych frachtowców — plus trzy nowoczesne korwerty — zaledwie wystarczały do obrony samej planety.
Na szczęście Fiben nie był dowódcą, nie musiał więc skupiać myśli na beznadziejności ich położenia, a jedynie wypełniać swe obowiązki i czekać. Nie zamierzał spędzać tego czasu na medytacjach nad nadchodzącym unicestwieniem.
Próbował zająć swą uwagę myślami o rodzinie Throopów, małym klanie-wspólnocie z wyspy Quintana, którego członkowie niedawno zaprosili go, by przyłączył się do ich grupowego małżeństwa. Dla współczesnego szyma była to poważna decyzja, tak samo jak w przypadku gdy dwoje lub troje ludzi decydowało się na ślub i założenie rodziny. Już od tygodni rozważał tę propozycję.
Klan Throopów miał sympatyczny, chaotycznie zbudowany dom. Jego członkowie potrafili dobrze iskać i mieli szanowane zawody. Dorośli byli atrakcyjnymi i interesującymi szymami. Wszyscy mieli zielone karty genetyczne. Pod względem towarzyskim byłoby to bardzo dobre posunięcie.
Istniały też jednak złe strony. Po pierwsze, musiałby się przenieść z Port Helenia z powrotem na wyspy, gdzie nadal mieszkała większość ludzkich i szymskich osadników. Fiben nie był pewny czy jest na to gotowy. Lubił otwarte przestrzenie kontynentu oraz swobodny dostęp do gór i dzikich okolic Garthu.
Wchodził też w grę inny ważny czynnik. Fiben nie mógł się nie zastanawiać, czy Throopowie pragnęli go dlatego, że go naprawdę lubili, czy też dlatego, że Urząd Wspomagania Neoszympansów przyznał mu niebieską kartę — swobodne prawo rozrodu.
Wyżej była już tylko biała karta. Status niebieskiego oznaczał, że mógł się dołączyć do każdej grupy małżeńskiej i płodzić dzieci przy minimalnej jedynie konsultacji genetycznej. Nie mogło to nie wpłynąć na decyzję klanu Throopów.
— Och, przestań się oszukiwać — mruknął wreszcie. Był to zresztą czcze rozważania. W tej chwili nie postawiłby zbyt wiele na to, że w ogóle wróci do domu żywy.
— Fiben? Jesteś tam jeszcze, chłopcze?
— Aha, Simon. Co jest grane? Nastąpiła przerwa.
— Przed chwilą odezwał się do mnie major Forthness. Powiedział, że ma złe przeczucia odnośnie do tej luki w czwartym dwunastokącie.
Fiben ziewnął. — Ludzie ciągle mają złe przeczucia. Nic ino się przejmują. Te ważne opiekuny już takie som.
Jego partner roześmiał się. Na Garthu nawet wśród dobrze wykształconych szymów panowała moda na to, by od czasu do czasu mówić „po fizolsku”. Większość z bardziej wartościowych ludzi przyjmowała docinki z humorem, a ci, którzy tego nie robili, mogli się ugryźć.
— Wiesz co ci powiem — ciągnął Fiben. — Polecę sobie na ten cały czwarty dwunastokąt i przyjrzę mu się, żeby się major nie martwił.
— Nie powinniśmy się rozdzielać — zaprotestował słabo głos w słuchawkach. Obaj jednak wiedzieli, że posiadanie partnera na skrzydle raczej im nie pomoże w walce takiej jak ta, którą mieli wkrótce stoczyć.
— Wrócę za momencik — zapewnił przyjaciela Fiben. — Zostaw dla mnie trochę bananów.
Stopniowo włączył pole zeroczasowe oraz grawitacyjne, traktując starożytną maszynę jak dziewiczą szymkę, która pierwszy raz w życiu robiła się różowa. Łódź wywiadowcza płynnie zwiększała przyspieszenie.
Ich plan obronny przygotowano starannie, z uwzględnieniem konserwatywnej z reguły psychologii Galaktów. Siły Ziemian rozmieszczono na kształt sieci, z większymi statkami w odwodzie. Powodzenie planu zależało od tego, czy zwiadowcy — tacy jak on — zameldują o zbliżaniu się nieprzyjaciela na tyle wcześnie, by pozostali mieli czas na skoordynowaną reakcję.
Problem tkwił w tym, że mieli zbyt mało zwiadowców, by choć w przybliżeniu pokryć nimi cały obszar.
Fiben poczuł przez swój fotel potężne dudnienie silników. Wkrótce gnał już przez pole gwiezdne.
Trzeba oddać Galaktom sprawiedliwość — pomyślał. Ich kultura była drętwa i nietolerancyjna — czasami niemal faszystowska — ale potrafili dobrze budować.
Czuł swędzenie pod skafandrem. Nie po raz pierwszy żałował, że nie znalazło się choć trochę ludzkich pilotów o wystarczająco drobnej budowie, by zakwalifikowano ich do służby na tych maleńkich xatińskich statkach wywiadowczych. Dobrze by im zrobiło, gdyby się przekonali, jak się cuchnie po trzech dniach spędzonych w kosmosie.
Często, gdy był w bardziej melancholijnym nastroju, Fiben zadawał sobie pytanie, czy to naprawdę był taki świetny pomysł, by ludzie za pomocą swych manipulacji zrobili inżynierów, poetów i niepełnoetatowych kosmicznych żołnierzy z małp, które mogłyby być równie szczęśliwe pozostając w lesie. Gdzie by w tej chwili się znajdowały, gdyby się od tego powstrzymali? Byłby, być może, brudny i niewykształcony, ale przynajmniej mógłby się podrapać, kiedy tylko miałby na to cholerną ochotę!