Wreszcie jednak Robert zatrzymał się i zaczekał na nią przy zakręcie szlaku. Zamknął oczy i skoncentrował się. Athaclena odniosła wrażenie, że uchwyciła, przez krótką chwilę, migotliwy ślad prymitywnego glifu uczuciowego. Zamiast jednak prawdziwego kennowania, jej umysł odebrał wrażenie wzrokowe — wysoką, tryskającą fontannę namalowaną w jaskrawych odcieniach błękitu i zieleni.
Naprawdę robi się coraz lepszy — pomyślała. Gdy dotarła do miejsca, w którym stał, zaskoczona widokiem głęboko wciągnęła powietrze.
Krople, biliony maleńkich, płynnych soczewek, iskrzyły się w słupach słonecznych promieni, które ostro przecinały chmurowy las. Niski łoskot, wabiący ich już od godziny, stał się nagle grzmotem, od którego ziemia drżała, a konary drzew kołysały się na różne strony. Rozbrzmiewał on echem w skałach i w kościach ich obojga. Prosto przed nimi wielki wodospad spływał po gładkich jak szkło głazach i rozpryskiwał się w kanionie wytrwale rzeźbionym przez wieki, tworząc pianę i wodny pył.
Było tego zbyt wiele, by wszystko ogarnąć samymi uszami i oczami. Witki Athacleny zafalowały, poszukując, kennując, w jednym z tych momentów, o których czasami opowiadali tymbrimscy twórcy glifów, gdy cały świat zdawał się łączyć w sieci empatii z reguły zarezerwowanej dla żywych istot. W przeciągającej się chwili Athaclena zdała sobie sprawę, że sędziwy Garth, ranny i okaleczony, potrafił jeszcze śpiewać.
Robert uśmiechnął się. Athaclena spotkała oczyma jego spojrzenie i odwzajemniła uśmiech. Ich dłonie spotkały się i połączyły. Przez długą, pozbawioną słów chwilę stali razem i patrzyli na migotliwe, ciągle zmieniające się tęcze przebiegające łukiem nad dudniącym niczym perkusja strumieniem — dziełem natury.
Co dziwne, ta epifania sprawiła, że Athaclena poczuła się smutna i zaczęła jeszcze mocniej żałować, że przybyła do tego świata. Nie pragnęła odnaleźć tu piękna. Sprawiło ono tylko, że los tej małej planety wydał się jej jeszcze bardziej tragiczny.
Ile już razy wyrażała życzenie, by Uthacalthing nigdy nie przyjął tego przydziału? Pragnienia jednak rzadko zmieniały rzeczywistość.
Choć bardzo kochała ojca, zawsze wydawał się jej on nieodgadniony. Jego rozumowanie często było zbyt zawikłane, by mogła je zgłębić, jego postępki były zbyt nieprzewidywalne. Na przykład fakt, że przyjął tę placówkę, choć dano by mu bardziej prestiżową, gdyby tylko o to poprosił.
A teraz wysłał ją w te góry wraz z Robertem… Była pewna przynajmniej tego, że nie miało to na celu jedynie „jej bezpieczeństwa”. Czyżby naprawdę miała za zadanie zbadać sprawę tych śmiesznych pogłosek o egzotycznych górskich stworzeniach? Wątpliwe Najpewniej Uthacalthing podsunął jej ten pomysł tylko po to, by odwrócić jej uwagę od narastających kłopotów.
Potem pomyślała o innym ewentualnym motywie.
Czy to możliwe, by jej ojciec naprawdę sobie wyobrażał, że mogłaby wstąpić w związek z innym… z człowiekiem? Jej nozdrza stały się dwukrotnie szersze pod wpływem tej myśli. Spokojnie, panując nad koroną, by ukryć swe uczucia, rozluźniła uścisk swej dłoni na dłoni Roberta. Poczuła ulgę, gdy jej nie powstrzymał.
Skrzyżowała ramiona i zadrżała.
W domu brała udział tylko w kilku tymczasowych, nawiązywanych dla wprawy związkach z chłopcami i to głównie wówczas, gdy było to zadanie szkolne. Przed śmiercią matki często bywało to przyczyną kłótni rodzinnych. Mathicluannę, jej dziwnie powściągliwa i izolująca się córka, doprowadzała niemal do rozpaczy. Ojciec jednak nigdy nie nalegał, by robiła coś, do czego nie czuła się jeszcze przygotowana.
Aż do tej chwili, być może?
Robert był niewątpliwie czarujący i dawał się lubić. Z wysokimi kośćmi policzkowymi i przyjemnie oddalonymi od siebie oczyma był tak przystojny, jak tylko mógł być człowiek. Niemniej sam fakt, że mogła myśleć w podobnych kategoriach, szokował Athaclenę.
Jej witki zadrżały nerwowo. Potrząsnęła głową i zlikwidowała rodzący się glif, zanim jeszcze zdążyła się zorientować w jego naturze. Była to sprawa, o której nie miała w tej chwili ochoty myśleć. Nawet mniej niż o perspektywie wojny.
— Wodospad jest piękny, Robercie — wypowiedziała starannie w anglicu — ale jeśli zostaniemy tu dłużej, wkrótce staniemy się całkiem mokrzy.
Najwyraźniej wyrwała go z głębokiej kontemplacji.
— Och. Tak, Clennie. Chodźmy.
Uśmiechnął się przelotnie, odwrócił i ruszył w drogę. Jego ludzkie fale empatyczne były odległe i niewyraźne.
Deszczowy las zapuszczał pomiędzy wzgórza długie palce. W miarę jak się wspinali, stawał się coraz bardziej wilgotny i bujny. Małe garthiańskie stworzenia, na niższych poziomach nieliczne i bojaźliwe, teraz często przebiegały z szelestem przez gęstą roślinność, a od czasu do czasu rzucały im nawet wyzwanie, piszcząc zuchwale.
Wkrótce dotarli na szczyt podgórskiej grani, gdzie ku niebu sterczał łańcuch kamiennych szpikulców, nagich i szarych niczym kostne płyty biegnące wzdłuż grzbietu jednego z tych pradawnych gadów, które Uthacalthing pokazywał jej w podręczniku historii Ziemi. Gdy zdjęli plecaki, by wypocząć, Robert powiedział jej, że nikt nie potrafi wyjaśnić, skąd wzięły się te formacje wieńczące szczyty wielu wzgórz u podnóża Mulunu.
— Nawet w Filii Biblioteki na Ziemi nie ma o nich wzmianki — stwierdził, przesuwając ręką wzdłuż jednego z wyszczerbionych monolitów. — Skierowaliśmy zapytanie o niskim priorytecie do okręgowej filii na Tanith. Może za około stulecie komputery Instytutu Bibliotecznego wygrzebią raport jakiegoś dawno wymarłego gatunku, który ongiś tu mieszkał, i wtedy poznamy odpowiedź.
— Ale ty masz nadzieję, że nie wygrzebią — zasugerowała.
Robert wzruszył ramionami. — Chyba wolałbym, żeby to pozostało tajemnicą. Może moglibyśmy rozwiązać ją jako pierwsi.
Popatrzył na kamienie z melancholią.
Wielu Tymbrimczyków myślało tak samo. Woleli dobrą zagadkę niż jakikolwiek zapisany fakt. Athaclena jednak do nich nie należała. To nastawienie — wrogość do Wielkiej Biblioteki — wydawało się jej czymś absurdalnym.
Bez Biblioteki i innych Instytutów Galaktycznych kultura istot tlenodysznych, która dominowała w Pięciu Galaktykach, dawno już pogrążyłaby się w totalnym chaosie — który zapewne zakończłby się okrutną, totalną wojną.
Co prawda większość klanów gwiezdnych wędrowców zbyt mocno polegała na Bibliotece. Ponadto Instytuty łagodziły tylko spory najbardziej małostkowych i kłótliwych starszych linii opiekunów. Obecny kryzys był jedynie ostatnim z serii, która zaczęła się w czasach na długo poprzedzających powstanie najstarszych z żyjących obecnie gatunków.
Niemniej ta planeta stanowiła przykład tego, co może się wydarzyć, jeśli zerwane zostaną krępujące okowy tradycji. Athaclena wsłuchała się w dźwięki lasu. Osłoniła oczy dłonią, by przyjrzeć się, jak rój małych, pokrytych sierścią stworzonek prześlizgiwał się z gałęzi na gałąź w kierunku zachodzącego słońca.
— Na pierwszy rzut oka można by nawet nie zauważyć, że ten świat przeżył masakrę — powiedziała cicho.
Robert ustawił ich plecaki w cieniu wyniosłego kamiennego szpikulca i zaczął odkrawać plasterki sojowego salami oraz chleba na obiad.
— Upłynęło pięćdziesiąt tysięcy lat odkąd Bururalli spustoszyli Garth, Athacleno. To wystarczająco długi okres, by mnóstwo ocalałych gatunków zwierząt dokonało radiacji i wypełniło niektóre z ocalałych nisz. W tej chwili musiałabyś chyba być zoologiem, by zauważyć jakich gatunków brakuje.