Выбрать главу

Nieprzyjaciel popełnił tu poważny błąd, zrozumiał Fiben, gdy zostawił za sobą boje, a wraz z nimi swe sztucznie wzmacniane wątpliwości. Zdecydowanie, które powróciło teraz do niego, uległo wzmocnieniu poprzez sam kontrast z wcześniejszą otchłanią. Zbliżał się do przeciwległego przylądka z grymasem dzikiej determinacji na twarzy.

Coś pacnęło go w kolano. Spojrzał w dół i zobaczył srebrzystą szatę ceremonialną, którą znalazł w szafce, w dawnym więzieniu. Najwyraźniej zatknął ją sobie za pas na chwilę przed wskoczeniem na grzbiet Tycho i pognaniem na łeb na szyję w stronę portu. Nic dziwnego, że szymy na nabrzeżu tak się na niego gapiły!

Roześmiał się. Trzymając jedną ręką koło sterowe, wsunął się w jedwabisty strój, kierując się w stronę pogrążonego w milczeniu fragmentu plaży. Urwiska zasłaniały wszelki widok na to, co działo się na wąskim półwyspie od strony morza, lecz warkot wciąż zlatujących się tam statków powietrznych był — miał taką nadzieję — znakiem, że być może się nie spóźnił.

Wprowadził łódź na brzeg na ławicy białego, iskrzącego się piasku, które sprawiał teraz nieestetyczne wrażenie ze względu na pozostawione przez przypływ odpadki. Miał już zeskoczyć w sięgające po kolana fale przybrzeżne, gdy spojrzał za siebie i zauważył, że w Port Helenia coś najwyraźniej się dzieje. Nad wodą niosły się słabe krzyki podniecenia. Kipiąca masa brązowych postaci na nabrzeżu przesuwała się teraz w prawą stronę.

Złapał w rękę lornetkę wiszącą przy kabestanie i skierował ją na obszar nabrzeża.

Szymy biegały w kółko. Wiele z nich wskazywało z podnieceniem rękoma w kierunku wschodnim, gdzie znajdowało się główne wejście do miasta. Niektóre z nich wciąż gnały w tamtą stronę, lecz teraz więcej z nich zdawało się poruszać w przeciwnym kierunku… najwyraźniej nie tyle ze strachu, co z ogłupienia. Niektóre z łatwiej podniecających się szymów podskakiwały radośnie. Kilka wpadło nawet do wody i musieli je ratować bardziej opanowani współbracia.

Cokolwiek się tam działo, wyglądało na to, że nie powoduje to paniki, lecz ostre, niemal totalne zdumienie.

Fiben nie miał czasu, by czekać tu i zastanawiać się nad rozwiązaniem tej dodatkowej zagadki. W tej chwili sądził już, że potrafi ocenić granice swych skromnych zdolności koncentracji.

Skup się tylko na jednym problemie — powiedział sobie. — Dostań się do Gailet. Powiedz jej, że żałujesz, że w ogóle ją opuściłeś. Powiedz jej, że już nigdy tego nie zrobisz.

To było wystarczająco łatwe do zrozumienia, nawet dla niego.

Odnalazł wąską ścieżkę prowadzącą z plaży ku górze. Obsuwała się pod nogami i była niebezpieczna, zwłaszcza przy porywistym wietrze, niemniej Fiben pędził naprzód. Barierą dla jego tempa była jedynie ilość tlenu, jaką mogły przepompować jego płuca i serce o ograniczonych możliwościach.

84. Uthacalthing

Ich czwórka tworzyła dziwnie wyglądającą grupę, gdy sunęli na północ pod zachmurzonym niebem. Być może jakieś miejscowe zwierzątka podnosiły wzrok i spoglądały na nich, mrugając w przelotnym zdumieniu, zanim z powrotem skryły się w swych norach, zarzekając się, że już nigdy nie będą jeść przejrzałych nasion.

Dla Uthacalthinga ten forsowny marsz stał się poniekąd poniżeniem. Wydawało się, że każdy z pozostałych ma nad nim przewagę.

Kault sapał i dyszał. Najwyraźniej nie odpowiadał mu wyboisty teren. Gdy jednak masywny Thennanianin wprawił już swe ciało w ruch, nabierał pędu, który wydał mu się niepowstrzymany.

Jeśli zaś chodziło o Jo-Jo, cóż, mały szym sprawiał już w tej chwili wrażenie, że urodził się w tym środowisku. Uthacalthing wydał mu surowe rozkazy, zabraniające mu łażenia na czworakach w zasięgu wzroku Kaulta. Nie było sensu ryzykować wzbudzenia podejrzeń Thennanianina. Gdy jednak teren stawał się zbyt wyboisty, Jo-Jo niekiedy po prostu wdrapywał się na przeszkodę, zamiast ją omijać. Zaś na długich, płaskich odcinkach jechał po prostu na plecach Roberta.

Ten uparł się, że będzie niósł szyma, bez względu na dzielącą ich oficjalnie przepaść w statusie. Ludzki młodzieniec był już i tak wystarczająco niecierpliwy. Sprawiał wrażenie, że wolałby przebiec cały ten odcinek.

Zmiana, jaka zaszła w Robercie Oneagle’u, była zdumiewająca. Sięgała znacznie głębiej niż tylko cech fizycznych. Ostatniej nocy, gdy Kault poprosił go, by po raz trzeci wyjaśnił pewną część swej opowieści, Robert wyraźnie i bez zakłopotania zamanifestował nad swą głową prostą wersję teev’nus. Uthacalthing wykennował, jak zręcznie człowiek użył glifu dla powstrzymania odczuwanej frustracji tak, by nic z niej nie wydostało się na zewnątrz w formie otwartej nieuprzejmości dla Thennanianina.

Tymbrimczyk wyczuwał, że jest wiele rzeczy, o których Robert nie mówi. To jednak, co powiedział, wystarczało.

Wiedziałem, że Megan nie docenia swego syna. Tego jednak się nie spodziewałem. Najwyraźniej on sam również zbyt nisko oceniał swą córkę.

Najwyraźniej.

Uthacalthing starał się nie mieć pretensji do krwi ze swej krwi o jej moc. Moc, która zrabowała mu więcej niż — jak mu się zdawało — mógł kiedykolwiek stracić.

Usiłował dotrzymać kroku pozostałym, lecz jego węzły przekształcające pulsowały już ze zmęczenia. Nie chodziło tylko o to, że Tymbrimczycy byli bardziej utalentowani w dziedzinie zdolności przystosowania niż wytrzymałości. Była to również wina braku woli. Pozostali mieli cel, a nawet niósł ich entuzjazm.

Jego do działania skłaniało jedynie poczucie obowiązku.

Kault zatrzymał się na szczycie wzniesienia, skąd widać było niedalekie już wyniosłe, imponujące góry. Wkroczyli do lasu karłowatych drzew, które w miarę jak zapuszczali się na wyżej położone tereny stawały się coraz większe. Uthacalthing spojrzał w górę, na rozciągające się przed nim strome stoki spowite w być może niosących już śnieg chmurach. Miał nadzieję, że nie będą musieli wspinać się znacznie wyżej.

Masywna dłoń Kaulta zacisnęła się na jego ręce. Thennanianin pomógł mu pokonać kilka ostatnich metrów. Czekał cierpliwie, aż Uthacalthing odpocznie. Tymbrimczyk oddychał ciężko przez szeroko rozwarte nozdrza.

— Wciąż niemal nie mogę uwierzyć w to, co mi powiedziano — stwierdził Kault. — Coś w opowieści Ziemianina nie brzmi prawdziwie, mój kolego.

— T’funatu… — Uthacalthing przeszedł na anglic, który wydawał się wymagać mniej powietrza. — W co… w co trudno ci uwierzyć, Kault? Czy sądzisz, że Robert kłamie?

Thennanianin zamachał dłońmi przed sobą. Jego grzebień grzbietowy nadął się na znak obruszenia.

— Z pewnością nie! Sądzę tylko, ze ten młodzieniec jest naiwny.

— Naiwny? Pod jakim względem?

Uthacalthing mógł już patrzeć w górę. Jego kora mózgowa przestała rozdzielać to, co widział, na dwa oddzielne obrazy. Roberta i Jo-Jo nie było w zasięgu wzroku. Musieli ruszyć w dalszą drogę.

— Chodzi mi o to, że Gubru najwyraźniej coś kombinują. Nie chodzi im tylko o tę propozycję — pokój z Ziemią w zamian za dzierżawę niektórych garthiańskich wysp oraz drugorzędne prawa zakupu materiału genetycznego neoszympansów. To raczej nie wydaje się warte kosztu międzygwiezdnej ceremonii. Podejrzewam, że po cichu knują coś całkiem innego, mój przyjacielu.

— Jak sądzisz, o co im chodzi?

Kault zakołysał swą niemal całkowicie pozbawioną szyi głową w lewo i w prawo, jak gdyby chciał się upewnić, czy w zasięgu słuchu nie ma nikogo innego. Jego głos opadł zarówno pod względem głośności, jak i barwy.