Niemniej jednak zrozumiał, że przeżywa jeden z tych niezwykłych koszmarów, w których można było zachować obiektywizm, a mimo to czuć przerażenie. Gdy gęstość jego śniącej jaźni wiła się w agonii, drugi fragment osobowości Fibena obserwował to z pełną zainteresowania bezstronnością.
Nagle scena uległa zmianie. Fiben stał w samym środku zgromadzenia brodatych mężczyzn w czarnych płaszczach i oklapniętych kapeluszach. Większość z nich była stara. Przerzucali zakurzone księgi i spierali się ze sobą.
To staromodne zgromadzenie talmudyczne — zdał sobie nagle sprawę Fiben, takie jak te, o których czytał na kursie religioznawstwa porównawczego, gdy był na uniwersytecie. Rabini siedzieli w kręgu i dyskutowali nad symboliczną interpretacją Biblii. Jeden z nich uniósł pomarszczoną dłoń i wskazał na Fibena.
— Tego, który skacze jak zwierzę, Gideonie, nie będziecie przyjmować…
— Czy takie właśnie jest tego znaczenie? — zapytał Fiben. Ból zniknął. Czuł raczej oszołomienie niż strach. Jego przyjaciel, Simon, był Żydem. To niewątpliwie tłumaczyło część tej szalom symboliki. Było oczywiste, co się tu dzieje. Ci wykształceni mężczyźni, ci mądrzy, ludzcy uczeni, starali się wyjaśnić mu pierwszą, przerażającą część jego snu.
— Nie, nie — sprzeciwił się drugi mędrzec. — Te symbole odnoszą się do próby, której poddano Mojżesza, gdy był niemowlęciem. Jak pamiętacie, anioł pokierował jego rękę do rozżarzonych węgli, nie lśniących klejnotów, i jego usta uległy poparzeniu…
— Ale ja nie rozumiem, co to oznacza! — zaprotestował Fiben.
Najstarszy z rabinów uniósł dłoń i wszyscy pozostali ucichli.
— Sen nie symbolizuje żadnej z tych rzeczy. Jego znaczenie powinno być oczywiste — powiedział. — Pochodzi z najstarszej z ksiąg…
Zatroskany mędrzec zmarszczył krzaczaste brwi.
— … i Adam też zjadł owoc z Drzewa Wiadomości…
— Och — jęknął na głos Fiben, budząc się zlany potem. Ponownie otaczała go wypełniona pyłem, cuchnąca kapsuła. Mimo to nie opuściło go żywe wrażenie wywołane snem. Sprawiło to, że przez chwilę zastanawiał się, co w końcu jest prawdą. Wreszcie wzruszył ramionami.
— Staruszek Proconsul musiał, kiedy spałem, przejść przez ślad torowy jakiejś nieziemniackiej miny prawdopodobieństwa. Aha. To na pewno to. Nigdy już nie będę powątpiewał w historie, które opowiadają w barze dla astronautów.
Sprawdziwszy zmaltretowane instrumenty, Fiben zorientował się, że bitwa wokół słońca trwała nadal. Tymczasem trajektoria jego wraka prowadziła niemal prosto ku jakiejś planecie.
— Hmm — mruknął, pracując nad komputerem. To, czego się dowiedział, było pełne ironii.
To naprawdę jest Garth.
Systemy grawitacyjne wehikułu miały jeszcze odrobinę zdolności manewrowych. Być może akurat tyle, by mógł dotrzeć w obręb zasięgu kapsuły ratunkowej.
I, największy cud ze wszystkich — jeśli jego efemerydy mówiły prawdę — może nawet dotrzeć na obszar Morza Zachodniego… odrobinę na wschód od Port Helenia. Fiben gwizdał niemelodyjnie przez kilka minut. Zastanowił się, jak wielkie było prawdopodobieństwo, że do tego dojdzie? Jedna szansa na milion? Chyba raczej na bilion.
A może wszechświat chciał go tylko zabajerować odrobiną nadziei, zanim znowu mu przygrzmoci?
Tak czy inaczej, uznał, że pewną pociechą napawa fakt, iż może sobie wyobrazić, że wśród tych wszystkich gwiazd ktoś nadal myśli o nim. Wydobył zestaw narzędzi i zabrał się do roboty, by dokonać niezbędnych napraw.
9. Uthacalthing
Uthacalthing wiedział, że postąpiłby niemądrze, gdyby czekał za długo. Mimo to pozostał z Bibliotekarzami, obserwując jak próbują wyciągnąć dodatkowy, istotny szczegół, zanim nadszedł wreszcie czas, by odejść.
Spoglądał na ludzkich i neoszympansich techników pędzących przed siebie pod wysokim, kopulastym sufitem Planetarnej Filii Biblioteki. Wszyscy mieli zadania do wykonania i wywiązywali się z nich sprawnie, całkowicie nimi pochłonięci. Można jednak było tuż pod powierzchnią wyczuć ferment wywołany z trudem powstrzymywanym strachem.
Wśród ledwie dostrzegalnych iskier jego korony uformowało się spontanicznie rittitees. Glifu tego powszechnie używali tymbrimscy rodzice celem uspokojenia przestraszonych dzieci.
Oni nie potrafią cię wykryć — powiedział do rittitees Uthacalthing. Mimo to glif unosił się uparcie w powietrzu, starając się ukoić strapione maleństwa.
Tak czy owak, te istoty nie są dziećmi. Ludzie dowiedzieli się o Wielkiej Bibliotece dopiero dwa ziemskie stulecia temu, mieli jednak wcześniej tysiąclecia własnej historii. Mogło im jeszcze brakować galaktycznej ogłady i wyrafinowania, lecz ten niedostatek niekiedy okazywał się dla nich korzystny.
Rzadko — wyraziło swe wątpliwości rittitees.
Uthacalthing zakończył dyskusję, wciągając niezdecydowany glif na miejsce, z powrotem do swej studni jaźni.
Pod kamiennym sklepieniem wznosił się pięciometrowy szary monolit, na którym wyryto przeszyty promieniami spiralny znak — trzech miliardów lat symbol Wielkiej Biblioteki. W pobliżu rejestratory danych wypełniały krystaliczne sześciany pamięci. Drukarki z brzęczeniem wypluwały z siebie oprawione raporty, które szybko zaopatrywano w adnotacje i zabierano.
Ta stacja Biblioteki, punkt klasy K, była w istocie niewielka. Jej zawartość stanowiła ekwiwalent liczby książek jedynie tysiąckrotnie większej niż wszystkie, które napisali ludzie od chwili Kontaktu. Drobnostka w porównaniu z pełną Filią Biblioteki na Ziemi czy Centralną Biblioteką Sektora na Tanith.
Niemniej, gdy Garth zostanie zdobyty, to pomieszczenie również wpadnie w ręce najeźdźców.
Zgodnie z tradycją nie powinno to czynić żadnej różnicy. Biblioteka miała w zasadzie być otwarta dla wszystkich, nawet dla stron walczących o terytorium, na którym stała. Jednakże w takich czasach, jak dzisiejsze, byłoby nierozsądne liczyć na podobne subtelności. Kolonialne siły oporu miały zamiar zabrać ze sobą wszystko co zdołają, w nadziei, że później będą w jakiś sposób mogły wykorzystać te informacje.
Drobnostka nad drobnostkami. Rzecz jasna robili to pod wpływem jego sugestii, lecz Uthacalthing był szczerze zdumiony, że ludzie przystąpili do realizacji pomysłu z takim wigorem. Ostatecznie, po co zadawać sobie trud? Co może dać tak niewielki zasób informacji?
Ten „nalot” na Planetarną Bibliotekę służył celom Uthacalthinga lecz jednocześnie potwierdzał jego opinię o Ziemianach. Oni po prostu nigdy się nie poddawali. Był to jeszcze jeden powód, dla którego te stworzenia wzbudzały w nim zachwyt.
Ukryta przyczyna tego całego chaosu — jego własny, osobisty żart — wymagała przeniesienia na nośnik zewnętrzny i przetransportowania w inne miejsce kilku określonych megaplików, co łatwo było przeoczyć w całym zamieszaniu. W gruncie rzeczy nikt chyba nie zauważył, gdy Uthacalthing podłączył na chwilę swój sześcian wejścia-wyjścia do potężnej Biblioteki, odczekał kilka sekund, po czym z powrotem schował małe, służące do sabotażu urządzenie do kieszeni.
Gotowe. Nie pozostało mu już wiele do roboty poza obserwowaniem dzikusów, podczas gdy będzie czekał na swój wehikuł.
Z oddali dobiegł wznoszący się i opadający, zawodzący ton. Było to wycie syreny kosmoportu znajdującego się po drugiej stronie zatoki. Kolejny uszkodzony uciekinier z kosmicznego starcia nadleciał celem dokonania przymusowego lądowania. Słyszeli ten dźwięk zdecydowanie zbyt rzadko. Wszyscy już wiedzieli, że niewielu ocalało.