Większą część ruchu stanowiły startujące statki powietrzne. Wielu mieszkańców kontynentu odleciało już na łańcuch wysp na Morzu Zachodnim, gdzie nadal zamieszkiwała znaczna większość populacji Ziemian. Rząd czynił przygotowania do własnej ewakuacji.
Gdy syreny zawyły, wszyscy ludzie i szymy podnieśli na chwilę wzrok. Przez moment od robotników popłynęła skomplikowana fuga lęku. Uthacalthing mógł niemal poczuć jej smak swą koroną.
Niemal poczuć smak?
Och, te cudne, zaskakujące rzeczy, te przenośnie — pomyślał. Czy można poczuć smak koroną? Albo dotknąć oczyma? Anglic jest taki głupi, ale tak cudownie prowokuje do myślenia.
Zresztą czy delfiny naprawdę nie widzą uszami?
Ponad jego falującymi witkami uformowało się ziinour’thziin, które wpadło w rezonans pod wpływem strachu ludzi i szymów.
Tak jest, wszyscy mamy nadzieję, że będziemy żyć, gdyż tak bardzo dużo nam zostało do zrobienia, posmakowania, zobaczenia czy wykennowania…
Uthacalthing żałował, iż dyplomacja wymagała, by Tymbrimczycy wybierali spośród siebie na posłów najbardziej pozbawionych zmysłu humoru. Mianowano go ambasadorem dlatego, że — poza innymi cechami — był nudny, przynajmniej z punktu widzenia tych, którzy zostali w domu.
A biedna Athaclena była chyba w jeszcze gorszej sytuacji — taka rozsądna i poważna.
Bez oporu przyznawał, że w pewnej części z jego winy. Był to jeden z powodów, dla których przywiózł ze sobą wielką kolekcję przedkontaktowych ziemskich komedii, która należała do jego ojca. Szczególnie inspirowali go „The Three Stooges”. Niestety, jak dotąd Athaciena wydawała się niezdolna do zrozumienia subtelnej ironicznej błyskotliwości tych starożytnych terrańskich geniuszy komedii.
Za pośrednictwem Sylth — posłańca zmarłych, lecz nie zapomnianych — jego dawno już nieżyjąca żona czyniła mu wymówki, docierała do niego zza grobu, by mu powiedzieć, że ich córka powinna przebywać w domu, gdzie pełni życia rówieśnicy mogliby jeszcze wyciągnąć ją z izolacji.
Być może — pomyślał. Mathicluanna miała już jednak swą szansę. Uthacalthing wierzył we własną receptę dla ich dziwnej córki.
Mały, umundurowany neoszympans płci żeńskiej — szymka — zatrzymał się przed nim i pokłonił z dłońmi złożonymi z przodu na znak szacunku.
— Słucham, panienko? — Uthacalthing odezwał się jako pierwszy, zgodnie z wymaganiami protokołu. Choć był opiekunem przemawiającym do podopiecznego, wspaniałomyślnie uhonorował ją uprzejmym, archaicznym tytułem grzecznościowym.
— Wwasza ekscelencjo — skrzypiący głos szymki drżał lekko. Zapewne po raz pierwszy w życiu rozmawiała z nieTerraninem.
— Wasza ekscelencjo. Koordynator Planetarny Oneagle przesłała wiadomość, że przygotowania zostały zakończone. Za chwilę podłożą ogień. Pyta, czy zechciałby pan być świadkiem wprowadzenia do akcji swego… hmm, programu.
Oczy Uthacalthinga oddaliły się od siebie pod wpływem rozbawienia, a pomarszczone futerko między jego brwiami spłaszczyć się na chwilę. Ów „program” właściwie nie zasługiwał na takie określenie. Lepiej byłoby nazwać go przebiegłym dowcipem wyrządzonym najeźdźcom. Szansę jego powodzenia były zresztą — w najlepszym razie — niewielkie.
Nawet Megan Oneagle nie wiedziała, jakie są jego rzeczywiste zamiary. Rzecz jasna szkoda, że trzeba było zachować tajemnicę, gdyż nawet jeśli plan się nie uda — co było prawdopodobne — rzecz warta była tylko chichotu. Śmiech mógłby pomóc jego przyjaciółce przetrwać ponure czasy, które ją czekały.
— Dziękuję, kapralu — skinął głową. — Proszę mnie tam zaprowadzić.
Gdy podążał za małą podopieczną, poczuł lekki żal. Tak wiele zostawiał nie ukończone. Dobry żart wymagał licznych przygotowań. Miał po prostu za mało czasu.
Gdybym tylko miał przyzwoite poczucie humoru!
No cóż. Gdy zawodzi subtelność, musimy po prostu ratować się rzucaniem tortami.
W dwie godziny później wracał już z gmachu rządu do miasta Spotkanie było krótkie. Floty wojenne zbliżały się do orbity i wkrótce oczekiwano lądowania. Megan Oneagle przeniosła już większą część rządu oraz, nieliczne, pozostałe jej siły w bezpieczne miejsce.
Uthacalthing sądził, że w gruncie rzeczy mieli jeszcze trochę czasu. Nie dojdzie do lądowania zanim najeźdźcy nie nadadzą swego manifestu. Wymagały tego zasady ustanawiane przez Instytut Sztuki Wojennej.
Rzecz jasna teraz, gdy Pięć Galaktyk ogarnęło zamieszanie, wiele klanów gwiezdnych wędrowców lekceważyło tradycję. W tym jednak przypadku zachowanie form nie będzie kosztowało nieprzyjaciela nic. Odniósł on już zwycięstwo. Pozostawało mu jedynie zajęcie ich terytorium.
Ponadto bitwa w kosmosie ujawniła jedną rzecz. Było już jasne, że nieprzyjaciele to Gubru.
Ludzi i szymów na tej planecie nie czekały przyjemne czasy. Klan Gubru był jednym z największych prześladowców Ziemi od chwili Kontaktu. Niemniej ptakopodobni Galaktowie ściśle przestrzegali zasad, a przynajmniej własnej ich interpretacji.
Megan była rozczarowana, gdy odrzucił jej propozycję przewiezienia go do kryjówki. Uthacalthing miał jednak własny statek. Poza tym musiał jeszcze załatwić pewien interes tu, w mieście. Pożegnał się z panią koordynator, obiecując jej, że wkrótce się spotkają.
„Wkrótce” było cudownie wieloznacznym słowem. Jednym z wielu powodów, dla których cenił anglic, była wspaniała niechlujność języka dzikusów!
W świetle księżyca Port Helenia wydawał się jeszcze mniejszy i bardziej opuszczony niż mała, zagrożona wioska, jaką był za dnia. Zima — być może — już się prawie skończyła, lecz ze wschodu wciąż wiał silny wiatr. Liście unosiły się w jego podmuchach ponad niemal pustymi ulicami, podczas gdy kierowca wiózł go z powrotem na teren ambasady. Wicher niósł ze sobą wilgotną woń. Uthacalthing wyobraził sobie, że czuje zapach gór, gdzie jego córka oraz syn Megan udali się w poszukiwaniu schronienia.
Była to decyzja, za którą rodzice nie otrzymali zbyt wielu podziękowań.
Jego samochód po drodze do ambasady przejeżdżał obok Filii Biblioteki. Kierowca musiał zwolnić, by ominąć inny pojazd. Dzięki temu Uthacalthing miał okazję ujrzeć rzadko spotykany widok — ogarniętego szałem Thennanianina z najwyższej kasty widocznego w świetle latarń.
— Proszę się tu zatrzymać — zdecydował nagle.
Przed kamiennym budynkiem Biblioteki brzęczał cicho wielki śmigacz. Światło biło spod podniesionej osłony jego kabiny, tworząc na szerokich stopniach mroczny zestaw cieni. Pięć z nich najwyraźniej należało do neoszympansów. Rozciągnięte sylwetki sprawiały, że ich ramiona wydawały się nawet dłuższe niż w rzeczywistości. Dwa półcienie o jeszcze większej długości biegły od wysmukłych postaci stojących blisko śmigacza. Para stoickich, zdyscyplinowanych Ynnian — wyglądających jak wysokie, pokryte pancerzem kangury — stała nieruchomo, jak wymodelowana z kamienia.
Ich pracodawca i opiekun, właściciel największej z sylwetek, był znacznie wyższy od małych Terran. Jego masywne i potężne klinowate barki zdawały się przechodzić bezpośrednio w przypominającą kształtem pocisk głowę. Nad tą ostatnią, niczym nad hełmem greckiego wojownika, wznosił się wysoki, falujący grzebień.
Gdy Uthacalthing wysiadł z samochodu, usłyszał donośny głos bogaty w gardłowe głoski szczelinowe.
— Natha’kl ghoom’ph? Vemich’sch hoomanulech! Nittaro K’M glee!
Szympansy potrząsały głowami, zbite z tropu i wyraźnie onieśmielone. Najwyraźniej żaden z nich nie władał szóstym galaktycznym. Mimo to gdy wielki Thennanianin ruszył naprzód, mali Ziemianie stanęli mu na drodze. Pokłonili się nisko, lecz zdecydowanie nie zamierzali pozwolić mu na przejście.