Rosnące w nim drzewa były wyjątkowe tylko pod jednym względem. Czuły głód pewnego śladowego związku dostarczanego im przez sięgające daleko, celem wymiany, pnącza. Z tym, że teraz owe liany dostarczały im również czegoś innego. Czegoś, co utoczono z ziemskich żył.
— Zaczekajcie — szepnął Prathachulthorn. — Zaczekajcie na większych chłopców.
I rzeczywiście, wkrótce wszyscy odczuli efekty zbliżania się grawitorów i to na większą skalę. Nad horyzontem pojawił się gubryjski okręt liniowy lecący spokojnie na wysokości kilkuset metrów.
Oto był cel wart wszystkiego, co musieli poświęcić. Do tej chwili problem leżał w tym, że nie wiedzieli z góry, gdzie zjawi się podobny statek. Migokręty były cudowną bronią, trudno jednak było je przenosić. Trzeba je było ustawić na wytypowanym miejscu z wyprzedzeniem. A przecież zasadniczą rolę grało zaskoczenie.
— Zaczekajcie — szepnął, gdy wielki statek się zbliżał. — Nie płoszcie ich.
Na dole. Żołnierze Szponu zaczęli już ćwierkać, zatrwożeni. Nie oczekiwał na nich żaden nieprzyjaciel. Nie było tam nawet szymskich cywilów, których mogliby pojmać i wysłać na górę celem przesłuchania. Z pewnością lada chwila któryś z nich domyśli się prawdy. Mimo to major Prathachulthorn nalegał.
— Poczekajcie jeszcze minutkę, aż…
Jeden z szymskich artylerzystów musiał stracić cierpliwość. Nagle ze wzgórz wznoszących się po przeciwległej stronie doliny pomknęła w górę błyskawica. W jednej chwili jeszcze trzy smugi zbiegły się ze sobą. Prathachulthorn padł na ziemię i zakrył głowę.
Wydało mu się, że blask przenika go od tyłu, poprzez czaszkę. Fale deja vu następowały na przemian z przypływami mdłości. Przez chwilę miał wrażenie, że front anormalnej grawitacji próbuje podnieść go z leśnej gleby. Potem nadciągnęła fala uderzeniowa.
Upłynęło trochę czasu, zanim ktokolwiek był w stanie ponownie podnieść wzrok. Gdy już to zrobili, musieli, mrugając, spoglądać poprzez obłoki unoszącego się w powietrzu pyłu i piasku, poprzez zwalone drzewa i porozrzucane pnącza. Wypalony, spłaszczony obszar wskazywał, gdzie jeszcze przed chwilą unosił się gubryjski krążownik. Wciąż sypał deszcz rozgrzanych do czerwoności szczątków, który wywołał pożary wszędzie, gdzie tylko spadały żarzące się fragmenty.
Prathachulthorn uśmiechnął się. Odpalił w powietrze flarę — sygnał do ataku.
Kilka stojących na ziemi nieprzyjacielskich statków powietrznych rozbiła fala nadciśnienia, trzy jednak zdołały wystartować i z niepohamowaną żądzą zemsty skierowały się w miejsca, z których odpalono pociski. Gubryjscy piloci nie zdawali sobie jednak sprawy, że mają teraz do czynienia z Terrageńską Piechotą Morską. Było zdumiewające, czego mógł we właściwych rękach dokonać zdobyczny szablokarabin. Wkrótce jeszcze trzy płonące plamy tliły się wśród podszycia lasu.
Na dole szymy ruszyły naprzód z zaciętością na twarzy. Wkrótce walka przybrała bardziej indywidualny charakter. Krwawy bój toczono za pomocą laserów i strzelb śrutowych, kusz i arbalet.
Gdy doszło do starć wręcz, Prathachulthorn wiedział już, że zwyciężyli.
Nie mogę zostawić całej walki z bliska tym tubylcom — pomyślał. W ten sposób doszło do tego, że dołączył do pościgu przez las, w chwili, gdy gubryjska tylna straż zaciekle starała się osłaniać ucieczkę niedobitków. Szymy, które były tego świadkami, przez całe życie nie przestały opowiadać o tym, co wtedy widziały. Jasnozielona, brodata postać w przepasce na biodrach skakała po drzewach i stawała do walki z w pełni uzbrojonymi Żołnierzami Szponu jedynie z nożem i garotą. Wydawało się, że nie sposób jej powstrzymać i rzeczywiście, nic żywego tego nie dokonało.
— A jednak…
Był to uszkodzony robot bojowy, któremu samonaprawiający się obwód przywrócił częściowe funkcjonowanie. Być może przeprowadził on logiczne połączenie pomiędzy ostatecznym załamaniem się gubryjskich sił a tym straszliwym stworzeniem, któremu walka zdawała się sprawiać radość. A może nie było to nic więcej niż ostatni impuls mechanicznych i elektrycznych odruchów.
Zginął tak, jak by tego pragnął, z gorzkim uśmiechem na twarzy, a dłońmi zaciśniętymi wokół pierzastego gardła, dusząc jeszcze jednego nienawistnego stwora, dla którego nie było miejsca w świecie takim, jaki jego zdaniem powinien być.
103. Athaclena
No, no — pomyślała, gdy podniecony szymski posłaniec wydyszał radosną nowinę o totalnym zwycięstwie. Według wszelkich kryteriów był to największy sukces powstańców.
W pewnym sensie sam Garth stał się naszym pierwszoplanowym sojusznikiem. Jego zraniona, lecz wciąż potężna sieć, żyła.
Gubru zwabiono za pomocą cząsteczek szymskiej i ludzkiej hemoglobiny przetransportowanych w jedno miejsce przez wszędobylskie pnącza transferowe. Szczerze mówiąc, Athaclena była zaskoczona, że ich improwizowany plan zakończył się sukcesem. Ten fakt dowodził, jak głupio postępował nieprzyjaciel, nadmiernie polegając na zaawansowanym technicznie sprzęcie.
Teraz musimy postanowić, co robić dalej.
Porucznik McCue podniosła wzrok znad raportu, który przyniósł zdyszany szymski posłaniec, i spojrzała w oczy Athaclenie. Obie kobiety przez moment milczenia połączyły ze sobą duchową więź.
— Lepiej już pójdę — powiedziała wreszcie Lydia. — Będzie trzeba przeprowadzić ponowną konsolidację, rozdzielić zdobyczny sprzęt… a teraz ja jestem dowódcą.
Athaclena skinęła głową. Nie mogła zmusić się do tego, by czuć żałobę po majorze Prathachulthornie, żywiła jednak do niego szacunek za to, kim był. Wojownikiem.
— Jak sądzisz, gdzie uderzą teraz? — zapytała.
— Nie mam najmniejszego pojęcia, biorąc pod uwagę, że podstawową metodę, dzięki której nas wykrywali, diabli wzięli. Zachowują się tak, jak gdyby nie mieli dużo czasu — Lydia zmarszczyła w zadumie brwi. — Czy to pewne, że thennańska flota jest już w drodze? — zapytała.
— Przedstawiciele Instytutu Wspomagania mówią o tym otwarcie na falach eteru. Thennanianie przybywają po swych nowych podopiecznych. Ponadto, co jest częścią ich umowy z moim ojcem i z Ziemią, są zobowiązani dopomóc w przegnaniu Gubru z tego układu.
Athaclena wciąż była pogrążona w zachwycie z powodu skali powodzenia planów jej ojca. Gdy kryzys się zaczął, prawie cały garthiański rok temu było jasne, że ani Ziemia, ani Tymbrim nie będą w stanie pomóc tej odległej kolonii, zaś większość „umiarkowanych” Galaktów była tak powolna i rozważna, że nie istniała wielka nadzieja, by udało się namówić któryś z tych klanów do interwencji. Uthacalthing miał nadzieję, że oszuka Thennanian i skłoni ich do wykonania tej roboty — popychając nieprzyjaciół Ziemi do walki przeciwko sobie.
Plan powiódł się ponad wszelkie oczekiwania Uthacalthinga ze względu na jeden czynnik, o którym jej ojciec nie wiedział. Goryle. Czy ich masowa migracja na Kopiec Ceremonialny została wywołana przez wymianę s’ustm’thoon, jak sądziła przedtem Athaclena, czy też rację miała Naczelny Egzaminator Instytutu, ogłaszając, że to sam los zrządził, by ten nowy gatunek podopiecznych znalazł się we właściwym miejscu i czasie, by dokonać wyboru? Z jakichś względów Athaclena czuła pewność, że kryje się w tym więcej, niż ktokolwiek dziś wie, czy być może nawet kiedykolwiek się dowie.