Odległe punkty nabrały kształtu.
— Myślę, że masz rację, Lydio — powiedziała przyjaciółce Athaclena. — Wygląda na to, że otrzymaliśmy odpowiedź. Kobieta-komandos przełknęła ślinę.
— Czy mam nakazać rozproszenia się? Może nieliczni z nas zdołają uciec — w jej głosie brzmiało powątpiewanie.
Athaclena potrząsnęła głową. Uformował się smutny glif.
— Nie. Musimy doprowadzić tę grę do końca. Zwołaj wszystkie jednostki. Każ kawalerii zebrać żołnierzy na tamtym szczycie wzgórza.
— Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego powinniśmy ułatwić im zadanie?
Glif ukształtowany ponad falującymi witkami Athacleny wciąż nie chciał się stać glifem rozpaczy.
— Tak — odparła. — Jest taki powód. Najważniejszy powód na świecie.
109. Galaktowie
Pułkownik-jastrząb Żołnierzy Szponu obserwował obdartą armię powstańców na holoekranie i słuchał, jak jego naczelny dowódca wrzeszczy z zachwytu:
— Spłoną, spalą się, obrócą w popiół pod naszym ogniem!
Pułkownik-jastrząb czuł się nieszczęśliwy. To był nieumiarkowany język, nie biorący w należyty sposób pod uwagę konsekwencji. Wiedział, w głębi duszy, że nawet najbardziej błyskotliwe plany militarne spełzną w ostatecznym rozrachunku na niczym, jeśli nie wezmą pod uwagę takich spraw jak koszty, rozwaga oraz poprawność. Równowaga stanowiła esencję consensusu, fundament przeżycia.
A przecież wyzwanie rzucone przez Ziemian było honorowe! Można je było zignorować lub nawet stawić im czoła oddziałami — w granicach przyzwoitości — silniejszymi. To jednak, co dowodzący armią samiec planował teraz, było odpychające. Jego metody miały charakter skrajny.
Pułkownik-jastrząb zauważył, że zaczął już myśleć o Suzerenie Wiązki i Szponu jako o „samcu”. Był błyskotliwym dowódcą, stanowiącym inspirację dla swych podwładnych, lecz teraz, jako książę, wydawał się ślepy na prawdę.
Nawet myślenie o dowódcy w podobnie krytyczny sposób sprawiało pułkownikowi-jastrzębiowi fizyczny ból. Konflikt był głęboki i sięgający aż do trzewi.
Drzwi głównej windy otworzyły się i na podium dowodzenia weszła trójka białopiórych posłańców — kapłan, biurokrata i jeden z oficerów, którzy zdezerterowali do pozostałych suzerenów. Podeszli do admirała i podali mu szkatułkę wykonaną z bogato inkrustowanego drewna. Z drżeniem Suzeren Wiązki i Szponu nakazał ją otworzyć.
Wewnątrz leżało wspaniałe pióro, mieniące się barwą czerwieni na całej długości oprócz samego koniuszka.
— Kłamstwo! Oszustwo! To oczywiste fałszerstwo! — krzyknął admirał i wytrącił szkatułkę wraz z zawartością z rąk zdumionego posłańca.
Pułkownik-jastrząb wbił wzrok w piórko, które unosiło się w wirach płynącego z cyrkulatorów powietrza, aż wreszcie opadło na pokład. Pozostawienie go tam wydawało mu się świętokradztwem, lecz mimo to nie odważył się poruszyć, by je podnieść.
Jak dowódca mógł zignorować coś takiego? Jak mógł odmawiać akceptacji soczystych odcieni błękitu rozprzestrzeniających się teraz u korzeni jego własnego puchu?
— Pierzenie może się jeszcze odwrócić — wykrzyknął Suzeren Wiązki i Szponu. — Może się to zdarzyć, jeśli odniesiemy zwycięstwo w walce!
To, co proponował teraz, nie byłoby jednak zwycięstwem, lecz rzezią.
— Ziemianie skupiają się, gromadzą, zbierają na szczycie jednego wzgórza — zameldował jeden z adiutantów. — Oferują, przedstawiają, prezentują nam pojedynczy, prosty cel!
Pułkownik-jastrząb westchnął. Nie trzeba było być kapłanem, by odgadnąć, co to oznaczało. Ziemianie, zdając sobie sprawę, że uczciwej walki nie będzie, zeszli się razem, by uczynić swój koniec prostym. Ponieważ ich życie było już stracone, istniał tylko jeden możliwy powód.
Robią to, by uchronić kruchy ekosystem tego świata. Ostatecznie celem przyznania im dzierżawy było ratowanie Garthu.
W fakcie ich bezbronności pułkownik-jastrząb dostrzegł porażkę i poczuł jej gorzki smak. Zmusili Gubru do dokonania jednoznacznego wyboru między potęgą a honorem.
Karmazynowe pióro urzekło pułkownika-jastrzębia. Jego barwy wpływały na samą krew gubryjskiego oficera.
— Przygotuję moich Żołnierzy Szponu, by wyruszyli w dół, na spotkanie z Terranami — zasugerował z nadzieją w głosie. — Opadniemy, ruszymy do natarcia, zaatakujemy w równej liczebności, lekko uzbrojeni, bez robotów.
— Nie! Nie możecie, nie wolno wam, nie pozwalam! Starannie wyznaczyłem role dla całości moich sił. Wszystkie będą mi potrzebne, niezbędne, gdy zajmiemy się Thennanianami! Nie będzie żadnej marnotrawnej rozrzutności. Posłuchajcie mnie teraz! W tej chwili, w tym momencie Ziemianie na dole poczują ciężar, doświadczą, doznają mojej sprawiedliwej zemsty! — wykrzyknął Suzeren Wiązki i Szponu. — Rozkazuję, by usunięto zabezpieczenia z broni masowego rażenia. Spalimy tę dolinę, a potem następną i następną, aż wreszcie wszelkie życie w tych górach…
Rozkaz nie został dokończony. Pułkownik-jastrząb Żołnierzy Szponu mrugnął jeden raz, po czym odrzucił swój szablo karabin. Po brzęku nastąpiło podwójne głuche uderzenie, gdy najpierw głowa, a potem ciało byłego dowódcy armii również upadły na pokład.
Pułkownik-jastrząb zadrżał. Na leżącym ciele wyraźnie widać było tęczowe odcienie kasty królewskiej. Krew admirała zabarwiła błękitne, książęce upierzenie, po czym rozlała się po pokładzie, by połączyć się wreszcie z karmazynowym piórem jego królowej.
Pułkownik-jastrząb zwrócił się do swych oszołomionych podwładnych.
— Poinformujcie, powiadomcie, przekażcie Suzeren Poprawności, że nałożyłem na siebie areszt do czasu rozstrzygnięcia, określenia, zdeterminowania mojego losu. Wspomnijcie Ich Wysokościom, co trzeba uczynić.
Przez długą, pełną niepewności chwilę — siłą samej inercji — oddział specjalny nadal podążał w kierunku szczytu wzgórza, na którym zebrali się oczekujący Ziemianie. Nikt się nie odzywał. Na podium dowodzenia nie poruszało się niemal nic.
Gdy nadszedł raport, było to tak, jak gdyby otrzymali potwierdzenie faktu, o którym już od pewnego czasu wiedzieli. Całun żałoby opadł już wcześniej na gubryjskie budynki administracyjne. Była Suzeren Poprawności i były Suzeren Kosztów i Rozwagi zanucili teraz wspólnie smutny tren utraty.
Jakże wielkie nadzieje, jakże wspaniałe perspektywy mieli wyruszając w to miejsce, na tę planetę, do tej smętnej plamki w pustej przestrzeni. Władcy Grzędy tak starannie zaplanowali właściwy piec, należyty tygiel i odpowiednio dobrane składniki — trójkę najlepszych, trzy wspaniałe produkty genetycznych manipulacji, ich najdoskonalszych.
Mieliśmy przywieźć do domu consensus — pomyślała królowa — i consensus nadszedł.
Obrócony w popioły. Byliśmy w błędzie sądząc, że to jest odpowiednia chwila, by dążyć do wielkości.
Och, spowodowało to wiele czynników. Gdyby tylko nie zginął pierwszy kandydat Kosztów i Rozwagi… Gdyby tylko dwukrotnie nie dali się oszukać temu tymbrimskiego spryciarzowi z jego „Garthianami”… Gdyby tylko Ziemianie nie okazali takiej dzikiej chytrości w wykorzystywaniu każdej ich słabości — na przykład ten ostatni manewr, który zmusił gubryjską armię do wyboru między hańbą a królobójstwem…
Przypadki jednak nie istnieją — pomyślała. — Nie mogliby wykorzystać słabych punktów, gdybyśmy ich nie mieli.
Tak brzmiał consensus, który zaprezentują Władcom Grzędy. Istnieją słabości, błędy, niedociągnięcia, które ta z góry skazana na klęskę ekspedycja poddała próbie i ujawniła.