Po północnej stronie znajdowała się beżowa wieża Filii Biblioteki ze znakiem przeszytej promieniami spirali, wyrytym w połyskującym kamieniu. Niedawno posadzone drzewa z około czterdziestu światów kołysały się łagodnie w podmuchach owiewających wielki monolit, równie ponadczasowy, jak jego skarbnica starożytnej wiedzy.
Na wschodzie i południu, ponad wzburzonymi wodami Zatoki Aspinal, ciągnęła się dolina Sindu, w której już zaczynały się pojawiać wczesne zielone pędy, napełniające powietrze aromatami wiosny. W oddali zaś majaczyły góry, niczym śpiący tytani gotowi zrzucić z siebie zimowe płaszcze śniegu.
— Nasze własne, mało ważne życie, nasz gatunek, nawet nasz klan, wszystko to wydaje się nam straszliwie istotne, jakie ma jednak znaczenie w porównaniu z tym? Tą wylęgarnią istnienia? Oto jest sprawa, za którą warto było walczyć. Uratowanie tego wszystkiego — wskazała ręką morze, niebo, dolinę i góry — było naszym największym sukcesem. My, Ziemianie, wiemy lepiej niż większość, jak niesprawiedliwe potrafi być życie. Być może żaden klan od czasu samych Przodków nie rozumiał tego tak dobrze. Nasi ukochani ludzcy opiekunowie niemal nie zniszczyli jeszcze bardziej przez nas ukochanej Ziemi, zanim nauczyli się mądrości. Szymy, delfiny i goryle stanowią jedynie początek tego, co by utracono, gdyby nie wydorośleli na czas.
Zniżyła głos, który stał się cichy.
— Tak, jak utracono prawdziwych Garthian, pięćdziesiąt tysięcy lat temu, zanim uzyskali szansę, by spojrzeć ze zdumieniem na nocne niebo i po raz pierwszy zastanowić się, czym jest to światło, które lśni w ich umysłach.
Gailet potrząsnęła głową.
— Nie. Wojna w obronie Potencjału toczy się od wielu eonów. Nie skończyła się tutaj. W gruncie rzeczy może nigdy się nie skończyć.
Gdy zeszła z mównicy, z początku panowała jedynie długa, pełna oszołomienia cisza. Oklaski, które nastąpiły później, były nieliczne i niepewne. Kiedy jednak Gailet powróciła w objęcia Sylvie i Fibena, uśmiechnęła się blado.
— Ale im wygarnęłaś! — rzekł do niej.
Teraz, w sposób nieunikniony, nadeszła kolej na Fibena. Megan Oneagle odczytała listę jego osiągnięć, którą niewątpliwie zredagował jakiś pismak z biura prasowego celem ukrycia, jak wiele w całej historii było brudu, smrodu i zwykłego, głupiego fartu. Odczytane na głos, w ten sposób wszystko to wydało mu się nieznanym. Fiben z trudem przypominał sobie, by zrobił choć połowę z tego, co mu przypisywano.
Nie przyszło mu do głowy, by się zastanowić, dlaczego pozostawiono go na sam koniec. Zapewne — sądził — z czystej złośliwości.
Wystąpienie po przemowie Gailet będzie zwykłym samobójstwem — zdał sobie sprawę.
Megan wyczytała jego nazwisko. Nienawistne buty omal nie sprawiły, że się potknął, gdy kierował się w stronę podium. Zasalutował pani koordynator i starał się stać prosto, gdy przypinała mu jakiś błyszczący medal oraz insygnia czyniące go pułkownikiem rezerwy w Garthiańskich Siłach Obronnych. Okrzyki tłumu, zwłaszcza szymów, sprawiły, że zaczęły palić go uszy. Sytuacja pogorszyła się jeszcze, gdy — zgodnie z instrukcjami Gailet — uśmiechnął się i pomachał ręką w stronę kamer.
No dobra, może i zdołam to znieść, w małych dawkach.
Gdy Megan zaprosiła go na podium, Fiben wystąpił naprzód. Przygotował coś w rodzaju mowy, którą miał nagryzmoloną na trzymanych w kieszeni kartkach, gdy jednak wysłuchał Gailet, doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeśli po prostu powie im wszystkim „dziękuję”, po czym wróci na miejsce.
Wytężając siły, by obniżyć pulpit, zaczął mówić.
— Jest tylko jedna rzecz, którą pragnę powiedzieć, i jest to… IA-AU!
Szarpnął się, gdy nagły impuls elektryczny przemknął przez jego lewą stopę. Podskoczył w górę, łapiąc się za urażoną kończynę, lecz w tej samej chwili kolejny wstrząs uderzył go w prawą nogę! Wydał z siebie wrzask. Spojrzał w dół akurat na czas, by dostrzec znikomą, niebieską jasność, która wysunęła się nieznacznie spod podium i sięgała teraz ku obu jego kostkom. Podskoczył, pohukując głośno, na wysokość dwóch metrów i wylądował na szczycie drewnianego pulpitu.
Był tak zdyszany, że zajęło mu chwilę, zanim oddzielił wypełniający mu uszy ryk paniki od histerycznych okrzyków radości tłumu. Mrugnął, potarł oczy i wytrzeszczył je.
Szymy wlazły na swe składane krzesła, wymachując ramionami. Skakały z wyciem w górę i w dół. Wśród szeregów wytwornej gwardii honorowej milicji zapanowało zamieszanie. Nawet ludzie śmiali się i klaskali hałaśliwie.
Fiben spojrzał, osłupiały, na Gailet i Sylvie. Duma w ich oczach wyjaśniła mu, co to wszystko znaczy.
Myślą, że to była moja przygotowana przemowa! — zrozumiał.
Patrząc wstecz dostrzegł, że rzeczywiście była znakomita. Rozładowała napięcie i wydawała się idealnym komentarzem do tego, jak to jest, gdy znowu zapanuje pokój.
Tylko, że ja jej nie napisałem, do cholery!
Ujrzał zaniepokojony wyraz twarzy jego dostojności burmistrza Port Helenia.
O nie! Jeszcze mi każą kandydować na urząd!
Kto mi to zrobił?
Fiben przeszukał wzrokiem tłum i natychmiast dostrzegł, że jedna osoba reaguje inaczej, absolutnie nie zaskoczona. Wyróżniała się ona z reszty tłumu po części ze względu na swe szeroko rozstawione oczy i falujące witki, lecz również z uwagi na aż nazbyt ludzką minę wyrażającą z trudem powstrzymywaną wesołość.
Było tam coś jeszcze, jakaś nie-rzecz, którą Fiben w jakiś sposób wyczuł. Unosiła się ona ponad rozkołysaną koroną śmiejącego się Tymbrimczyka.
Fiben westchnął. Gdyby same spojrzenia mogły kaleczyć, najwięksi przyjaciele i sojusznicy Ziemi byliby zmuszeni natychmiast wysłać na garthiańską placówkę nowego ambasadora.
Gdy Athaclena mrugnęła znacząco do Fibena, potwierdziło to tylko jego podejrzenia.
— Bardzo zabawne — mruknął pod nosem zjadliwym tonem, choć jednocześnie zmusił się do kolejnego uśmiechu i pomachał ręką do wiwatujących tłumów.
— Elektryzująco zabawne, Uthacalthing.
Postscriptum i podziękowanie
Na początku baliśmy się innych stworzeń, które dzieliły z nami Ziemię. Potem, w miarę jak nasza potęga rosła, uznaliśmy je za swoją własność, z którą możemy postąpić tak, jak nam się podoba. Najświeższym błędem (w porównaniu z poprzednimi raczej sympatycznym) była idea, że zwierzęta są cnotliwe w swej naturalności, a jedynie ludzkość jest plugawą, złą, morderczą i zachłanną naroślą na wardze świata. Ten pogląd głosi, że Ziemi i wszystkim jej stworzeniom powodziłoby się znacznie lepiej, gdybyśmy nie istnieli.
Dopiero ostatnio zaczęliśmy poznawać czwarty sposób patrzenia na świat i nasze w nim miejsce. Nowy pogląd na życie.
Jeśli powstaliśmy drogą ewolucji, to trzeba zapytać, czy w takim razie nie przypominamy innych ssaków pod wieloma względami i czy mogłoby nas to czegoś nauczyć? A czy dzielące nas od nich różnice również nie powinny stać się źródłem nauki?
Morderstwa, gwałty, najbardziej tragiczne formy chorób umysłowych — wszystko to odkrywamy obecnie wśród zwierząt, podobnie jak u nas samych. Potęga mózgu zwiększa jedynie okropność tych zaburzeń naszego postępowania. Nie jest jednak tego źródłem. Źródłem jest ciemnota, w której żyliśmy. Ignorancja.
By nauczać etyki środowiskowej, nie musimy uważać siebie za potwory. Dobrze już wiadomo, że nasze ocalenie zależy od utrzymania skomplikowanych sieci zależności ekologicznych oraz różnorodności genetycznej. Jeśli unicestwimy naturę, zginiemy też sami.