Выбрать главу

Zachwycające stworzenia — pomyślał Uthacalthing, spoglądając za oddalającym się samochodem. — Spotkałem nawet kilka neoszympansów, które miały przebłyski autentycznego poczucia humoru.

Mam nadzieję, że ten gatunek ocaleje.

Zaczął iść. Wkrótce zostawił za sobą zgiełk Biblioteki i znalazł się w dzielnicy willowej. Wiatr oczyścił nocne powietrze, a łagodne światła miasta nie odpędzały migoczących gwiazd. O tej porze wstęga galaktyki przypominała nierówne pasmo diamentów przebiegające w poprzek nieba. Nie można było dostrzec żadnych śladów bitwy, która toczyła się w kosmosie. Ta bitwa, a raczej potyczka, była zbyt mała, by je zostawiać.

Wszędzie wokół Uthacalthinga rozbrzmiewały odgłosy świadczące o tym, że ten wieczór jest inny niż wszystkie. Słychać było odległe syreny i warkot przelatujących nad jego głową pojazdów powietrznych. Przy niemal każdej ulicy dobiegały do niego czyjeś krzyki… głosy ludzi i szymów wyrażających wrzaskiem czy szeptem frustrację oraz strach. Na emocjonalnym poziomie empatii fale uderzały o siebie nawzajem, tworząc pianę uczuć. Jego korona nie mogła uciec od lęku, z jakim tubylcy oczekiwali nadejścia poranka.

Uthacalthing starał się nie dopuszczać go do siebie, gdy wędrował słabo oświetlonymi ulicami, wzdłuż których rosły ozdobne drzewa.

Zanurzył witki w kipiący potok emocji i uformował nad sobą nowy, niezwykły glif. Unosił się on w powietrzu, bezimienny i straszliwy — odwieczna groźba czasu.

Tymbrimczyk uśmiechnął się w prastary, szczególny sposób. W tej chwili nikt, nawet w ciemności, w żadnym wypadku nie mógłby go wziąć za człowieka.

Istnieje wiele dróg… — pomyślał, po raz kolejny napawając się otwartymi, niezdyscyplinowanymi niuansami anglicu.

Zostawił to, co stworzył, by unosiło się w powietrzu, rozwiewając się powoli za jego plecami, i ruszył naprzód pod zataczającym powolny krąg kobiercem gwiazd.

10. Robert

Robert obudził się na dwie godziny przed świtem.

Przeżywał okres dezorientacji, podczas którego niezwykłe uczucia i wyobrażenia towarzyszące sennym marzeniom rozpraszały się powoli. Potarł oczy, by uwolnić się od mętnego, ogłupiającego chaosu w głowie.

Przypomniał sobie, że biegł. Biegł tak, jak to się czasem robi, jednak tylko we śnie — długimi, płynącymi w powietrzu krokami, które ciągnęły się przez mile i zdawały się niemal nie dotykać ziemi. Wokół niego unosiły się zmienne, niewyraźne kształty, tajemnice i na wpół ukształtowane wyobrażenia, które wymykały się z jego zasięgu, gdy tylko budzący się umysł próbował je przywołać.

Spojrzał na Athaclenę, która leżała obok niego we własnym śpiworze. Jej brązowy tymbrimski kołnierz — ten zwężający się ku dołowi hełm z miękkiej, brunatnej sierści — był nastroszony. Srebrzyste witki jej korony falowały delikatnie, jak gdyby starały się zbadać i schwytać coś niewidzialnego, co unosiło się w przestrzeni nad jej głową.

Westchnęła i wymruczała coś bardzo cicho — kilka krótkich fraz w szybkim, wysoce sylabicznym tymbrimskim dialekcie siódmego galaktycznego.

Być może to tłumaczyło jego niezwykłe sny. Odbierał ślady tego, co śniło się jej!

Obserwując falujące witki, mrugnął nagle. Przez krótki moment odnosił wrażenie, że coś tam było, coś unosiło się w powietrzu nad śpiącą nieziemską dziewczyną. To było podobne do… podobne do…

Robert zmarszczył brwi i potrząsnął głową. To nie było podobne do niczego. Wydawało mu się, że sama próba porównania tego do czegoś innego odegnała ową rzecz od niego w tej samej chwili, gdy o niej pomyślał.

Athaclena westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Jej korona uspokoiła się. Nie było już więcej półdostrzegalnego migotania w mroku.

Robert wysunął się ze śpiwora i poszukał ręką butów, zanim stanął na nogi. Wymacywał po omacku drogę wokół wyniosłego kamiennego szpikulca, pod którym rozbili obóz. Światło gwiazd było tak słabe, że zaledwie pozwalało mu odnaleźć ścieżkę wiodącą między niezwykłymi monolitami.

Dotarł do wyniosłości zwróconej ku ciągnącemu się na zachód łańcuchowi górskiemu oraz północnym równinom po jego prawej ręce. Poniżej, tego usytuowanego na szczycie wzgórza punktu obserwacyjnego, rozciągało się, falujące łagodnie, ciemne morze lasu. Drzewa napełniały powietrze intensywnym, łagodnym aromatem.

Usiadł na ziemi, oparty plecami o kamienny szpikulec, i spróbował zastanowić się nad sytuacją.

Gdyby tylko ta podróż była jedynie przygodą. Idyllicznym interludium w górach Mulun w towarzystwie nieziemskiej piękności. Nie potrafił jednak zapomnieć, uciec przed pełną poczucia winy pewnością, że nie powinno go tu być. Naprawdę powinien znajdować się w towarzystwie kolegów z roku — w swej jednostce milicji — by wraz z nimi stawić czoła trudnościom.

Jednak tak się nie stało. Po raz kolejny stanowisko matki wywarło wpływ na jego życie. Nie po raz pierwszy Robert żałował, że jest synem polityka.

Patrzył na migocące gwiazdy, które tworzyły jasne pasma wyznaczające miejsce, gdzie spotykały się dwa spiralne ramiona galaktyki.

Być może, gdybym zaznał w życiu więcej przeciwności, mógłbym być lepiej przygotowany na to, co się zdarzy. Łatwiej by mi było pogodzić się z rozczarowaniem.

Nie chodziło tylko o to, że był synem Koordynatora Planetarnego ani o wszystkie korzyści, jakie przynosił mu ten status. Sprawa sięgała głębiej.

Przez całe dzieciństwo dostrzegał, że podczas gdy inni chłopcy potykali się, cierpiąc coraz większy ból, on zawsze jakoś potrafił poruszać się z gracją. Gdy większość gramoliła się na oślep, poprzez wstyd i zażenowanie, ku wiekowi młodzieńczemu i dojrzałości seksualnej, on sam wśliznął się w przyjemności i powodzenie z taką wygodą i łatwością, jakby zakładał stary but.

Jego matka — a również ojciec, gwiezdny wędrowiec Sam Tennace, gdy tylko zatrzymywał się na Garthu — zawsze podkreślali, że powinien obserwować wzajemne relacje łączące ze sobą jego rówieśników, a nie po prostu pozwalać się nieść fali wydarzeń i traktować to, co się stanie, jako nieuniknione. I rzeczywiście — zaczął dostrzegać, że w każdej grupie wiekowej była garstka podobnych do niego, dla których dorastanie było z jakiegoś powodu łatwiejsze. Przechodzili oni suchą stopą przez grzęzawisko wieku młodzieńczego, podczas gdy cała reszta wlokła się z wysiłkiem, nie posiadając się z radości, gdy od czasu do czasu udawało im się trafić na skrawek twardego gruntu. Wydawało się też, że wielu z owych szczęściarzy przyjmowało swój lepszy los tak, jak gdyby był on oznaką wybrania przez Boga. To samo dotyczyło najbardziej wziętych dziewcząt. Brak im było empatii, współczucia dla bardziej zwyczajnych dzieci.

Jeśli chodziło o Roberta, nigdy nie zależało mu na reputacji playboya. Mimo to z czasem ją zdobył, niemal wbrew woli. W jego sercu zaczęła narastać skrywana obawa — przesąd, z którego nikomu się nie zwierzał. Czy wszechświat wszystko równoważył? Czy odbierał, by zrekompensować to, co dał? Kult Ifni był uważany jedynie za żart gwiezdnych wędrowców, czasem jednak wszystko wydawało się zaaranżowane!

Byłoby głupotą przypuszczać, że trudności automatycznie czyniły ludzi twardszymi, a zarazem również mądrzejszymi. Znał wielu, którzy byli głupi, aroganccy i nikczemni, mimo że zaznali cierpienia.

A jednak…

Podobnie jak wielu innych ludzi zazdrościł niekiedy przystojnym, łatwo się przystosowującym, samowystarczalnym Tymbrimczykom. Choć według galaktycznych standardów byli młodym gatunkiem, w porównaniu z ludzkością byli jednak starzy i dobrze znali międzygwiezdne życie. Ludzkość odkryła rozsądek, pokój oraz naukę o umyśle zaledwie na pokolenie przed Kontaktem. Wciąż jeszcze istniało mnóstwo szaleństw, które należało usunąć z terrageńskiego społeczeństwa. W porównaniu z ludźmi Tymbrimczycy sprawiali wrażenie, że znają samych siebie nadzwyczaj dobrze.