Czy to jest zasadniczy powód, dla którego pociąga mnie Athaclena? W sensie symbolicznym to ona jest starsza i wie więcej ode mnie. Daje mi to szansę, by potykać się, okazując nieudolność, i cieszyć się tą rolą.
Wszystko to zbijało go z tropu. Robert nie był nawet pewien własnych uczuć. Spędzał przyjemnie czas w górach z Athacleną i było mu z tego powodu wstyd. Miał pełną goryczy pretensję do matki o to, że go tutaj wysłała, i z tego powodu również czuł się winny.
Och, gdyby tylko pozwolono mi walczyć!
Walka była przynajmniej prosta i łatwa do zrozumienia. Była odwieczna, honorowa i nieskomplikowana.
Robert podniósł pośpiesznie wzrok. Pośród gwiazd rozbłysnął na moment jakiś punkt. Gdy mu się przyglądał, zabłysnęły nagle dwa owe światła, a potem następne. Wyraźnie widoczne iskry lśniły wystarczająco długo, by mógł zapamiętać ich pozycje. Układały się we wzór zbyt regularny, by mógł być przypadkowy… dwadzieścia stopni jedna od drugiej, ponad równikiem, od Sfinksa aż do Batmana, gdzie czerwona planeta Tloona lśniła w samym środku pasa starożytnego bohatera. A więc zaczęło się.
Należało się spodziewać zniszczenia sieci synchronicznych satelitów, był jednak wstrząśnięty, że ujrzał to na własne oczy. Rzecz jasna fakt ten oznaczał, że do samego lądowania pozostało już niewiele czasu.
Robertowi zrobiło się ciężko na sercu. Miał nadzieję, że nie nazbyt wielu jego przyjaciół — ludzi i szymów — zginęło.
Nigdy nie miałem okazji sprawdzić, czy nie brakuje mi odwagi w naprawdę ważnych sprawach. Teraz może już nigdy nie dowiem się tego.
Podjął jednak jedną decyzję. Wykona zadanie, które mu wyznaczono — odprowadzi nie biorącą udziału w walce obcą istotę w góry, gdzie nie powinno jej grozić niebezpieczeństwo. Został mu jeszcze jeden obowiązek, który musiał wykonać w nocy, gdy Athaclena spała. Wrócił do ich bagaży tak cicho, jak tylko potrafił. Wyciągnął radio z dolnej lewej kieszeni swego plecaka i zaczął rozbierać je w ciemności.
Wykonał już połowę roboty, gdy kolejny jasny błysk sprawił, że podniósł wzrok, by spojrzeć na niebo na wschodzie. Płomienisty bolid przemknął przez lśniące pole gwiazd, pozostawiając za sobą żarzące się węgielki. Coś wchodziło szybko w atmosferę, płonąc podczas lotu.
Odpady wojny.
Robert podniósł się na nogi, by obserwować jak stanowiący dzieło rąk ludzkich meteor zostawia za sobą ognisty ślad na niebie. Zniknął za łańcuchem wzgórz odległych o nie więcej niż dwadzieścia kilometrów. Może znacznie bliżej.
— Niech Bóg was strzeże — szepnął do wojowników, którzy z pewnością walczyli na tym statku.
Nie obawiał się, że pobłogosławi nieprzyjaciół, było bowiem jasne która strona potrzebowała dziś w nocy pomocy. Która będzie jej potrzebowała jeszcze przez długi czas.
11. Galaktowie
Suzeren Poprawności poruszał się po mostku statku flagowego w krótkich podskokach, napawając się płynącą z tego przyjemnością. Żołnierze Gubru i Kwackoo uciekali mu pośpiesznie z drogi.
Może upłynąć wiele czasu, zanim gubryjski najwyższy kapłan będzie znowu mógł radować się podobną swobodą poruszania. Gdy już wylądują oddziały okupacyjne, suzeren nie będzie mógł postawić stopy na „ziemi” przez wiele miktaarów. Nie wolno mu było dotknąć gruntu planety leżącej tuż przed posuwającą się naprzód armadą, zanim nie zostanie zabezpieczona poprawność i nie osiągnie się pełnej konsolidacji.
Działań pozostałych dwóch dowódców sił inwazyjnych — Suzerena Wiązki i Szponu oraz Suzerena Kosztów i Rozwagi — nie krępowały podobne ograniczenia. Było to słuszne. Armia i biurokracja spełniały własne funkcje, lecz Suzerenowi Poprawności wyznaczono zadanie czuwania nad odpowiedniością zachowania gubryjskiej ekspedycji i aby to robić kapłan musiał pozostać na grzędzie.
Daleko po drugiej stronie mostka dowodzenia dawały się słyszeć narzekania Suzerena Kosztów i Rozwagi. Podczas małej, lecz zaciekłej utarczki ze stawiającymi opór ludźmi doszło do nieoczekiwanych strat. Każdy wyłączony z akcji statek stanowił w tych niebezpiecznych czasach cios dla sprawy Gubru.
Głupie, krótkowzroczne utyskiwanie — pomyślał Suzeren Poprawności. Materialne szkody wyrządzone przez opór ludzi były znacznie mniej istotne niż szkody etyczne i prawne. Ponieważ krótka bitwa była tak zacięta i przyniosła duże straty, nie można jej było po prostu zignorować. Trzeba będzie przyjąć ten fakt do wiadomości.
Ziemskie dzikusy czynem dały wyraz swego sprzeciwu wobec przybycia gubryjskiej mocy. Nieoczekiwanie uczyniły to skrupulatnie stosując się do Protokołów Wojny.
Gest, jakim było stawienie oporu przez maleńką flotyllę Ziemian, oznaczał, że suzeren będzie musiał pozostać na grzędzie przynajmniej przez początkowy okres okupacji. Będzie teraz musiał znaleźć usprawiedliwienie, jakiś casus belli, który pozwoli Gubru ogłosić Pięciu Galaktykom, że dzierżawa, w jaką oddano Ziemianom Garth, utraciła ważność.
Dopóki się to nie stanie, obowiązywały Zasady Wojny i Suzeren Poprawności zdawał sobie sprawę, że wymuszając ich przestrzegania popadnie w konflikt z dwoma pozostałymi dowódcami — swymi przyszłymi kochankami i rywalami. Właściwa linia postępowania wymagała, by panowało między nimi napięcie, nawet jeśli część praw, których przestrzeganie kapłan miał za zadanie wymusić, wydawała mu się w głębi ducha głupia.
Suzeren nastroszył puchowe upierzenie i rozkazał jednemu ze swych przybocznych — puszystemu, niewzruszonemu Kwackoo — przyniósł mu szczotkę i piórodmuch.
12. Athaclena
Rankiem Athaclena wyczuła, że w nocy coś się wydarzyło, lecz Robert nie chciał udzielać pełnych odpowiedzi na jej pytania, a jego prymitywna, lecz skuteczna osłona empatyczna zablokowała by kennowania.
Athaclena próbowała nie czuć urazy. Ostatecznie jej ludzki przyjaciel zaczynał się dopiero uczyć korzystania ze swych skromnych talentów. Nie mógł znać wielu subtelnych sposobów, jakich mógł użyć empata, aby okazać, że pragnie, by pozostawiono go w spokoju. Robert potrafił tylko zamknąć drzwi na głucho.
Podczas śniadania panowała cisza. Gdy Robert się odzywał, odpowiadała mu monosylabami. Logicznie rzecz biorąc Athaclena potrafiła zrozumieć jego powściągliwość, nie było jednak żadnej zasady, która by mówiła, że ona musi być otwarta. Tego ranka grzbiety górskie zwieńczone były nisko wiszącymi chmurami. Szeregi, pokrytych drobnymi wyniosłościami, kamiennych szpikulców cięły te obłoki na plasterki. Widok ten sprawiał niesamowite, złowieszcze wrażenie. Wędrowali w milczeniu przez postrzępione kosmyki zimnej mgły. Stopniowo wspinali się coraz wyżej, podgórzem prowadzącym ku górom Mulun. Powietrze stało nieruchomo. Wydawało się, że unosi się w nim nieokreślone napięcie, którego Athaclena nie potrafiła zidentyfikować. Szarpało ono jej umysł, przywołując nieproszone wspomnienia.