Czy tylko ona odebrała trzecią składową harmoniczną Sustruka — śmiech, ból i dezorientację? Poeta-muza zmarł w niewiele dni po tym epizodzie i zabrał swą tajemnicę do grobu.
Wydawało się, iż jedynie ona wyczuła, że ceremonia wcale nie była żartem i że obraz uformowany przez Sustruka nie wywodził się z jego myśli, lecz z głębi czasu! Tytlale naprawdę wybrali swych obrońców i ich decyzja była rozpaczliwie poważna.
Teraz, w zaledwie kilka lat później. Pięć Galaktyk ogarnął zamęt z powodu odkryć dokonanych przez pewien mało znany podopieczny gatunek, najmłodszy ze wszystkich. Delfiny.
Och, Ziemianie — myślała, podążając w ślad za Robertem coraz wyżej pomiędzy góry Mulun. — Coście uczynili?
Nie, to nie było odpowiednie pytanie.
Czym, och, czym macie zamiar się stać?
Tego popołudnia wędrowcy natrafili na spory obszar porośnięty bluszczem talerzowym. Pole połyskujących roślin o szerokich liściach pokrywało południowo-wschodni stok grani niczym zielone, nachodzące na siebie łuski na boku jakiejś wielkiej, drzemiącej bestii. Droga prowadząca w góry była zablokowana.
— Idę o zakład, że zastanawiasz się, jak przejdziemy przez to wszystko na drugą stronę? — odezwał się Robert.
— Ten stok wygląda zdradziecko — przyznała Athaclena. — I ciągnie się daleko w obie strony. Przypuszczam, że będziemy musieli zawrócić.
Na obrzeżach umysłu Roberta można jednak było wyczuć coś, co sprawiało, iż nie wydawało się to prawdopodobne.
— To fascynujące rośliny — powiedział, gdy przykucnął przy jednym z talerzy — o przypominającej tarczę odwróconej czarze o średnicy niemal dwóch metrów. Złapał za jego krawędź i szarpnął mocno do tyłu, odciągając jeden ze ściśle przylegających do siebie talerzy, aż wreszcie Athaclena mogła dostrzec mocny, elastyczny korzeń wyrastający z jego środka. Podeszła bliżej, by pomóc mu ciągnąć, ciekawa, co też chce przez to osiągnąć.
— Kolonia wypączkowuje nową generację tych kapeluszy co kilka tygodni. Następna warstwa zachodzi na poprzednią — wyjaśnił Robert. Chrząknął z wysiłku i naciągnął mocno włóknisty korzeń. — Późną jesienią ostatnie warstwy kapeluszy zakwitają i stają się cienkie jak bibułki. Następnie odrywają się i unoszą na silnym, zimowym wietrze prosto w niebo. Są ich miliony. Uwierz mi, to wspaniały widok — te wszystkie tęczowe latawce szybujące pod chmurami, choć stanowią zagrożenie dla lotników.
— A więc to są nasiona? — zapytała Athaclena.
— Cóż, właściwie nośniki zarodników. Ponadto większość strąków zaśmiecających wczesną zimą Sind jest jałowa. Wygląda na to, że bluszcz talerzowy był zależny od zapylania przez jakieś stworzenie, które wyginęło podczas Bururalskiej Masakry. Kolejny problem, z którym muszą się uporać specjaliści od odnowy ekologicznej — Robert wzruszył ramionami. — Teraz jednak, wiosną, te młode kapelusze są sztywne i mocne. Trzeba się będzie trochę pomęczyć, żeby któryś odciąć.
Robert wyciągnął nóż, wsunął rękę pod kapelusz rośliny i zaczął piłować mocno naprężone włókna łodygi, które go przytrzymywały.Puściły nagle. Athaclena upadła na plecy. Pokaźnych rozmiarów talerz wylądował na niej.
— Kurczę! Przepraszam cię, Clennie.
Wyczuła, ze Robert starał się stłumić śmiech, gdy pomagał jej wydostać się spod ciężkiego kapelusza.
Jak to chłopak… — pomyślała.
— Nic ci nie jest?
— Nic — odparła ozięble. Otrzepała się z piasku. Odwrócona wewnętrzna, wklęsła strona talerza przypominała puchar z grubą, centralną szypułką z postrzępionych, kleistych włókien.
— Świetnie. W takim razie możesz mi pomóc to zanieść na tamten piaszczysty nasyp, koło urwiska.
Obszar porośnięty talerzowym bluszczem rozciągał się wokół najwyższego punktu grani, otaczając go z trzech stron. Oboje dźwignęli odcięty kapelusz i zanieśli w miejsce, gdzie zaczynała się wyboista, zielona pochyłość, po czym położyli go wewnętrzną stroną ku górze.
Robert zabrał się do czyszczenia nierównego wnętrza talerza. Po kilku minutach cofnął się, by obejrzeć swe dzieło.
— To powinno wystarczyć — trącił talerz stopą. — Twój ojciec chciał, żebym ci pokazał tyle Garthu, ile tylko zdołam. Moim zdaniem twoja edukacja byłaby zdecydowanie niekompletna, gdybym nie nauczył cię jeździć na bluszczu talerzowym.
Athaclena przeniosła wzrok ze stojącego do góry dnem talerza na porośnięty śliskimi kapeluszami stok.
— Czy masz zamiar…
Robert jednak ładował już ich ekwipunek do odwróconej czaszy.
— Robercie, to chyba żart.
Wzruszył ramionami i spojrzał na nią z ukosa.
— Jeśli chcesz, możemy się cofnąć o milę czy dwie i znaleźć okrężną drogę.
— A więc nie żartujesz.
Athaclena westchnęła. Było wystarczająco nieprzyjemne, że ojciec oraz przyjaciele na rodzinnej planecie uważali, iż jest zbyt bojaźliwa. Nie mogła cofnąć się przed wyzwaniem rzuconym przez tego człowieka.
— No dobrze, Robercie. Pokaż mi, jak to się robi.
Robert wkroczył na talerz i sprawdził jego równowagę, po czym skinął ręką, każąc jej pójść w swe ślady. Wdrapała się do chybotliwego kielicha i usiadła w miejscu, które wskazał jej Robert — przed nim — z kolanami po obu stronach centralnej łodygi.
Wtedy właśnie, gdy jej korona falowała w nerwowym podnieceniu, Athaclena ponownie wyczuła coś, co sprawiło, że złapała konwulsyjnie za przypominające w dotyku gumę boki talerza, który się zakołysał.
— Hej! Uważaj, dobra? O mało byś nas nie przewróciła! Athaclena chwyciła go za ramię. Zbadała pośpiesznie rozpościerającą się w dole dolinę. Wokół całej jej twarzy zatrzepotała mgiełka maleńkich witek.
— Znowu to kennuję. Jest tam na dole, Robercie. Gdzieś w lesie!
— Co? Co jest na dole?
— Istota, którą wtedy wykennowałam! Stworzenie nie będące człowiekiem ani szympansem! Przypominało trochę oba te gatunki, ale było odmienne. Bije od niego Potencjał!
Robert osłonił oczy dłonią.
— Gdzie? Czy możesz wskazać ręką kierunek? Athaclena skupiła się, usiłując zlokalizować słabe wyładowania energii.
— Znik… zniknęło — westchnęła wreszcie. Od Roberta promieniowała nerwowość.
— Czy jesteś pewna, że to nie był po prostu szym? Jest ich mnóstwo pośród tych wzgórz. Poszukiwacze działek i pracownicy wydziału ochrony.
Athaclena wyrzuciła z siebie glif panalq, po czym, przypomniawszy sobie, iż było wątpliwe, by Robert zauważył iskrzącą esencję frustracji, wzruszyła po ludzku ramionami, co wyrażało mniej więcej ten sam stan emocjonalny.
— Nie, Robercie. Nie zapominaj, że spotkałam wiele neoszympansów. Istota, którą wyczułam, była inna! Po pierwsze, mogłabym przysiąc, że nie jest w pełni rozumna. Było tam też poczucie smutku, uśpionej siły…
Zwróciła się w stronę Roberta, ogarnięta nagłym podnieceniem.
— Czy mógł to być „Garthianin”? Och, pośpieszmy się! Może uda się nam do niego zbliżyć!
Usadowiła się na centralnym słupku i spojrzała z nadzieją na Roberta.
— Sławna tymbrimska zdolność przystosowania — westchnął. — Nagle gorąco zapragnęłaś zjechać! A ja miałem nadzieję, że uda mi się zaimponować tobie i podniecić jazdą, od której oczy wyjdą ci na wierzch.
Chłopcy — pomyślała ponownie, potrząsając z wigorem głową. — Jak może im przyjść do głowy coś takiego, nawet żartem?