— Przestań się zgrywać. Jedźmy już! — nalegała.
Usiadł na liściu za jej plecami. Athaclena chwyciła go mocno za kolana. Jej witki falowały tuż obok jego twarzy, lecz Robert się na nie uskarżał.
— No dobra. Ruszamy.
Jego stęchła, ludzka woń otaczała ją. Odepchnął się i talerz zaczął ześlizgiwać się w dół.
Wszystkie wspomnienia wróciły do Roberta, gdy ich prowizoryczne sanie zaczęły przyśpieszać, ślizgając się, podskakując na gładkich, wypukłych kapeluszach bluszczu talerzowego. Athaclena ściskała mocno jego kolana. Jej chichot był wyższy od śmiechu ludzkiej dziewczyny i bardziej niż on przypominał głos dzwonu. Robert również śmiał się i krzyczał. Trzymał Athaclenę i pochylał się to w jedną, to w drugą stronę, by sterować szaleńczo podskakującymi saniami.
Miałem chyba z jedenaście lat, kiedy ostatnio to robiłem.
Każdy wstrząs i podskok sprawiał, że serce waliło mu mocniej. Nawet zjeżdżalnia grawitacyjna w wesołym miasteczku nie mogła się z tym równać! Athaclena wydała z siebie pisk radości, gdy wyskoczyli w górę i ponownie wylądowali, odbijając się sprężyście. Jej korona zmieniła się w burzę srebrzystych witek, które zdawały się krzycz podniecenia.
Mam tylko nadzieję, że pamiętam, jak się tym kieruje.
Być może wyszedł z wprawy. Możliwe też, że obecność Athacleny rozproszyła jego uwagę. Tak czy inaczej Robert zareagował odrobinę za późno, gdy pniak prawiedębu — pozostałość po lesie, który ongiś porastał ten stok — pojawił się nagle na ich drodze.
Athaclena roześmiała się zachwycona, gdy Robert wychylił się daleko w lewą stronę, zakręcając szaleńczo ich prymitywną łodzią. W chwili gdy wyczuła nagłą zmianę jego nastroju, ruch wirowy talerza wymknął się już spod kontroli, zamieniając się w upadek. Czasza wpadła na coś niewidocznego i skręciła gwałtownie pod wpływem uderzenia. Zawartość sań wyleciała w powietrze.
Szczęście i tymbrimskie instynkty nie opuściły w tej chwili Athacleny. Nastąpił gwałtowny wypływ stresowych hormonów. Odruchowo schowała głowę i zwinęła się w kulę. Gdy jej ciało spadło na ziemię, samo stało się saniami. Podskakiwało i ślizgało się po powierzchni talerzy niczym gumowa piłka.
Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka. Olbrzymie pięści biły w nią, podrzucając w powietrze. Głośny ryk wypełnił jej uszy. Jej korona płonęła, gdy dziewczyna obracała się wokół osi i padała raz za razem.
Wreszcie runęła na ziemię i znieruchomiała, wciąż zwinięta w ciasny kłębek, tuż przed miejscem, gdzie zaczynał się porastający dno doliny las. Z początku mogła tylko leżeć bez ruchu, gdy enzymy gheer kazały jej płacić za szybkość odruchów. Drżąc, głęboko oddychała. Czuła pulsowanie w górnych i dolnych nerkach walczących z nagłym przeciążeniem.
Odczuwała też ból. Trudno jej było go zlokalizować. Wydawało się, że miała tylko kilka siniaków i zadraśnięć. Skąd więc…?
Gdy rozprostowała się i otworzyła oczy, zrozumiała raptownie prawdę. Ból pochodził od Roberta! Jej ziemski przewodnik emitował oślepiające fale cierpienia!
Podniosła się ostrożnie na nogi, wciąż oszołomiona pod wpływem reakcji gheer i osłoniła dłonią oczy, by rozejrzeć się po jasnym stoku. Człowieka nie było nigdzie widać, poszukała więc go za pomocą korony. Wspinała się z trudem, potykając się, po lśniących talerzach, prowadzona falami palącego bólu, do miejsca leżącego w pobliżu przewróconych do góry dnem sań.
Spod warstwy szerokich kapeluszy bluszczu talerzowego wysunęły się poruszające się słabo nogi Roberta. Jego próba wydostania się zakończyła się cichym, stłumionym jękiem. Iskrzący się deszcz gorących agonów — kwantów bólu — wydawał się padać prosto na koronę Athacleny.
Uklękła przy nim.
— Robercie! Czy zaczepiłeś się o coś? Możesz oddychać?
Co za głupota — pomyślała. — Zadaję złożone pytania, podczas gdy wiem, że Robert jest bliski utraty przytomności! Muszę coś zrobić.
Athaclena wyciągnęła z cholewy buta składany laser i zaatakowała nim bluszcz talerzowy. Zaczęła w sporej odległości od Roberta. Przecinała łodygi i odsunęła z jękiem wysiłku na bok kapelusze, jeden po drugim.
Splątane pnącza o piżmowej woni wciąż otulały ciasno głowę i ramiona młodzieńca, przytwierdzając go do zarośli.
Robercie, będę teraz cięła tuż przy twojej głowie. Nie ruszaj się! Człowiek wyjęczał coś niemożliwego do odszyfrowania. Jego prawe ramię było paskudnie wygięte. Musowało wokół niego tyle wydestylowanego bólu, że musiała wycofać koronę, by nie zemdleć z przeciążenia. Obcy nie powinni być zdolni do tak intensywnego kontaktu z Tymbrimczykami! Athaclena przynajmniej nigdy dotąd nie wierzyła, że jest to możliwe.
Robert wciągnął powietrze, gdy podniosła z jego twarzy ostatni, uschnięty kapelusz. Oczy miał zamknięte, a jego usta poruszały się, jak gdyby mówił po cichu do siebie.
Co on teraz robi?
Wyczuwała alikwoty czegoś, co z pewnością było ludzkim rytuałem dyscypliny. Miało to coś wspólnego z liczbami i liczeniem. Być może była to owa „autohipnoza”, której wszystkich ludzi uczono w szkole. Choć była to prymitywna metoda, wydawało się, że w pewnym stopniu pomaga ona Robertowi.
Przetnę teraz korzenie krępujące twoje ramię — powiedziała do niego.
Skinął konwulsyjnie głową.
Pośpiesz się, Clennie. Nigdy… nigdy jeszcze nie musiałem blokować tak wiele bólu…
Gdy puścił ostatni korzonek, Robert wydał z siebie drżące westchnienie. Jego ręka zwisła swobodnie, bezwładna i złamana.
Co teraz? — martwiła się Athaclena. Manipulacje przy rannym przedstawicielu obcego gatunku zawsze były niebezpieczne. Brak odpowiedniego wyszkolenia stanowił jedynie część problemu. Podstawowe opiekuńcze instynkty mogły okazać się całkowicie niewłaściwe, gdy szło o pomoc przedstawicielowi innej rasy.
Złapała w garść witki swej korony i zaczęła wykręcać je w geście niezdecydowania.
Niektóre rzeczy musiały mieć charakter uniwersalny!
Zapewnij poszkodowanemu możliwość oddychania. To zrobiła odruchowo.
Spróbuj powstrzymać wyciek płynów ustrojowych. Jedyną wskazówką, jaką dysponowała, było kilka starych, przedkontaktowych filmów”, które oglądała z ojcem podczas podróży na Garth. Opowiadały one o starożytnych ziemskich istotach zwanych policjantami i złodziejami. Według tych filmów rany Roberta można było określić jako „zwykłe draśnięcia”. Athaclena podejrzewała jednak, że te starożytne zarejestrowane opowieści nie cechował się szczególnie wielkim realizmem.
Gdyby tylko ludzie nie byli tak delikatni!
Podbiegła do plecaka Roberta. Odszukała ukryte w dolnej bocznej kieszeni radio. Pomoc z Port Helenia mogła przybyć w ciągi niecałej godziny, a tymczasem pracownicy stacji ratowniczej po wiedzą jej, co ma robić.
Radio było prostej, tymbrimskiej konstrukcji, gdy jednak do tknęła wyłącznika, nic się nie wydarzyło.
Nie. Ono musi działać!
Ponownie nacisnęła wyłącznik, lecz wskaźnik się nie ożywił.
Athaclena otworzyła z trzaskiem tylną pokrywkę. Kryształ nadawczy usunięto. Mrugnęła skonsternowana. Jak to mogło się stać?
Odcięto im możliwość sprowadzenia pomocy. Była całkowicie zdana na własne siły.
— Robercie — powiedziała, gdy ponownie uklękła przy nim. — Musisz udzielić mi wskazówek. Nie zdołam ci pomóc, jeśli mi nie powiesz, co mam robić!
Człowiek wciąż liczył od jednego do dziesięciu, raz za razem. Musiała powtarzać swe słowa wielokrotnie, zanim wreszcie skierował na nią wzrok.