Выбрать главу

— Chy… chyba zzłamałem rękę, Clennie… — wciągnął powietrze. — Pomóż mi zejść ze słońca… a potem podaj lekarstwa…

Wydawało się, że opuściła go przytomność umysłu. Wywróci oczy i zapadł w nieświadomość. Athaclenie nie podobał się zbytnio układ nerwowy, który ulega przeciążeniu pod wpływem bólu sprawiając, że jego właściciel nie był w stanie sobie pomóc. Nie była to jednak wina Roberta. Był odważny, lecz w jego mózgu na stąpiło krótkie spięcie.

Miało to, rzecz jasna, pewną zaletę. Omdlenie stłumiło emitowane przez niego fale bólu. To ułatwiło jej przeciągnięcie go po gąbczastym, nierównym polu bluszczu talerzowego. Jednocześnie starała się nie wstrząsać zbytnio jego złamaną prawą ręką.

Człowiek: wielkie kości i potężne, nadmiernie rozwinięte mieśnie!

Ciągnąc jego ciężkie ciało aż do cienistej krawędzi lasu wyrzuciła z siebie glif o wielkiej zjadliwości.

Przyniosła ich plecaki i szybko odnalazła podręczną apteczki Roberta. Miał tam nalewkę, której — jak widziała — używał dwa dni temu, gdy w palec wbiła mu się drzazga. Wylała dużą jej ilość na skaleczenia.

Robert jęknął i poruszył się lekko. Wyczuwała, jak jego umysł walczy z bólem. Wkrótce, na wpół automatycznie, znów zaczął mamrotać, powtarzając liczby.

Odczytała, poruszając wargami, napisane w anglicu instrukcje na pojemniku „środka na rany”, po czym skierowała rozpylacz na skaleczenia, pokrywając je leczniczą warstwą.

Pozostała jeszcze ręka — i ból. Robert wspominał o lekach. Ale których?

Było tam wiele małych ampułek, zaopatrzonych w wyraźne etykiety zarówno w anglicu, jak i w siódmym galaktycznym. Instrukcje były jednak skąpe. Nie przewidziano możliwości, że nie-Terranin będzie musiał udzielić pierwszej pomocy człowiekowi, nie mogąc skorzystać z niczyjej rady.

Uciekła się do logiki. Leki używane w nagłych wypadkach z pewnością przechowywano w ampułkach w postaci gazu, by można je było łatwo i szybko podać. Athaclena wyciągnęła trzy cylindry z celofanu, które wyglądały obiecująco. Pochyliła się do przodu, aż srebrzyste nitki jej korony opadły na twarz Roberta, zbliżając do niej jego ludzką woń — stęchłą i w tym przypadku tak bardzo mięską.

— Robercie — szepnęła w starannym anglicu. — Wiem, że mnie słyszysz. Podźwignij się w sobie. Potrzebuję twojej mądrości na zewnątrz, tu i teraz.

Najwyraźniej przeszkodziła mu tylko w jego rytuale dyscypliny. Wyczuła wzrost bólu. Robert skrzywił twarz i zaczął liczyć głośno.

Tymbrimczycy nie przeklinają tak, jak ludzie. Purysta powiedziałby, że zamiast tego wygłaszają „stylistyczne raporty”. Jednakże w takich chwilach jak ta tylko nieliczni byliby w stanie dostrzec tę różnicę. Athaclena mruknęła coś zjadliwego w swym ojczystym języku.

Najwyraźniej Robert nie był biegły nawet w tej prymitywnej technice „autohipnozy”. Jego ból uderzał gwałtownie w obrzeża jej umysłu. Athaclena wydała z siebie cichy, przypominający westchnienie tryl. Nie była przyzwyczajona do obrony swej jaźni przed podobnymi atakami. Trzepotanie powiek zaćmiło jej wzrok, tak jak mogłyby to zrobić ludzkie łzy.

Istniał tylko jeden sposób i oznaczał on, że będzie musiała otworzyć się bardziej niż była do tego przyzwyczajona, nawet z członkami rodziny. Ta perspektywa ją przerażała, wydawało się jednak, że nie ma wyboru. By w ogóle do niego dotrzeć, musiała się zbliżyć znacznie bardziej.

— Ja… tu jestem, Robercie. Podziel się cierpieniem ze mną.

Otworzyła się na strumień przeszywających, oddzielnych agonów, tak nietymbrimskich, a mimo to tak niesamowicie znajomych. Miała wrażenie, że niemal może je w jakiś sposób rozpoznać. Kwanty bólu kapały w rytm nierównych ruchów pompy. Były małymi, gorącymi, parzącymi kulkami. Kawałkami roztopionego metalu.

…kawałkami metalu…?

Zdumiona tym dziwacznym sformułowaniem Athaclena omal nie przerwała kontaktu. Nigdy jeszcze nie doświadczyła przenośni z taką intensywnością. Była ona czymś więcej niż tylko porównaniem, czymś mocniejszym niż stwierdzenie, że jedna rzecz jest podobna do drugiej. Przez chwilę agony rzeczywiście były żarzącymi się kulkami żelaza, które paliły w dotyku…

Naprawdę dziwnie jest być człowiekiem.

Athaclena starała się nie zwracać uwagi na te wyobrażenia. Ruszyła w stronę skupiska agonów, lecz powstrzymała ją jakaś przeszkoda.

Następna przenośnia? Tym razem był to wartki strumień bólu — przecinająca jej drogę rzeka.

Potrzebne jej było usunitlan — tarcza ochronna, która zaniesie ją w górę strumienia ku jego źródłu. Jak jednak kształtuje się substancję umysłową człowieka?

Gdy się nad tym zastanawiała, odniosła wrażenie, że gromadzą się wokół niej unoszące się w powietrzu, przypominające dymki wyobrażenia. Mgła zmieniła formę, stężała i nabrała kształtów. Athaclena nagle odkryła, że może sobie wyobrazić, iż stoi na małej łódce! W ręku trzymała wiosło.

Czy w ten sposób usunitlan manifestowało się w ludzkim umyśle? Jako przenośnia?

Zdumiona zaczęła wiosłować pod prąd, prosto w piekący wir.

Opodal unosiły się różne kształty. Tłoczyły się i przepychały w otaczającej ją mgle. Jeden z nich przepłynął obok i dostrzegła zniekształconą twarz. Następnie warknęła na nią jakaś dziwaczna, zwierzęca postać. Większość z groteskowych istot, które dostrzegała w przelocie, nie mogłaby istnieć w żadnym rzeczywistym wszechświecie.

Athaclena nie była przyzwyczajona do wizualizacji sieci umysłu, straciła więc trochę czasu zanim zrozumiała, że kształty reprezentują wspomnienia, konflikty i emocje.

Tak wiele emocji! Poczuła chęć ucieczki. W tym miejscu można było zwariować!

To tymbrimska ciekawość zmusiła ją do zostania. Ona oraz poczucie obowiązku.

To takie dziwne — pomyślała, wiosłując przez metaforyczne moczary. Spoglądała na nie ze zdumieniem, na wpół oślepiona przez unoszące się w powietrzu krople bólu. Och, gdyby tak być prawdziwym telepatą i wiedzieć, zamiast zgadywać, co oznaczają te wszystkie symbole.

Było tu co najmniej równie wiele pragnień, co w umyśle Tymbrimczyka. Niektóre z niezwykłych wyobrażeń i odczuć wydały jej się znajome. Być może wywodziły się one jeszcze z czasów zanim oba gatunki nauczyły się mowy — jej ziomkowie drogą Wspomagania, zaś ludzie w trudniejszy sposób — gdy oba plemiona zmyślnych zwierząt wiodły bardzo podobny żywot w dzikim stanie na dwóch wielce od siebie odległych światach.

Najdziwniejsze było widzenie za pośrednictwem dwóch par oczu jednocześnie. Jedna z nich spoglądała ze zdumieniem na metaforyczne królestwo, a druga — jej prawdziwe oczy — widziała twarz Roberta, odległą o kilka cali od jej oblicza, skrytą pod baldachimem jej korony.

Człowiek zamrugał szybko powiekami. Zbity z tropu, przestał liczyć. Athaclena przynajmniej rozumiała część z tego, co się działo, lecz Robert doświadczał czegoś naprawdę dziwacznego. W jej umyśle pojawiło się słowo: deja vu… przelotne półwspomnienia rzeczy nowych i starych zarazem.

Athaclena skoncentrowała się i ukształtowała delikatny glif, migotliwe światło przewodnie, które pulsowało w rezonansie z najgłębszymi składowymi harmonicznymi jego mózgu. Robert wciągnął powietrze. Poczuła, ze wyciągnął rękę w stronę glifu.

Jego metaforyczna jaźń ukształtowała się obok niej w łódce. Trzymała w ręku drugie wiosło. Nie zapytała nawet, skąd się tu wziął. Wyglądało na to, że tak to już jest na tym poziomie.