Wspólnie wyruszyli przez potok cierpienia, strumień płynący z jego złamanej ręki. Musieli wiosłować przez wirujący obłok agonów, które atakowały ich i gryzły niczym roje owadów-wampirów. Natykali się na przeszkody, pniaki i wiry, gdzie dziwaczne głosy mamrotały ponuro w mrocznych głębinach.
Wreszcie dotarli do rozlewiska, które stanowiło ognisko problemu. Na jego dnie leżało konfiguracyjne wyobrażenie — żelazna krata wbudowana w kamienne podłoże. Odpływ blokowały straszliwie wyglądające odpadki.
Robert cofnął się zaniepokojony. Athaclena wiedziała, że z pewnością są to emocjonalnie naładowane wspomnienia. Ich przerażający charakter nabierał kształtów zębów, pazurów i okropnych, nabrzmiałych twarzy.
Jak ludzie mogli dopuszczać do gromadzenia się podobnych śmieci?
Paskudne, ożywione szczątki oszołomiły ją i więcej niż trochę przestraszyły.
— Nazywają je nerwicami — odezwał się wewnętrzny głos Roberta. Wiedział, na co „patrzyli” i walczył z przerażeniem znacznie gorszym niż odczuwane przez nią. — Zapomniałem już o tak wielu z nich! Nie miałem pojęcia, że one wciąż tu siedzą.
Robert wpatrywał się w swych wrogów znajdujących się poniżej. Athaclena dostrzegła, że wiele z widocznych tam twarzy stanowiło zniekształcone, gniewne wersje jego własnej.
— Teraz ja muszę się tym zająć, Clennie. Już na długo przed Kontaktem dowiedzieliśmy się, że istnieje tylko jeden sposób na uporanie się z podobnym paskudztwem. Prawda jest jedyną skuteczną bronią.
Łódź zakołysała się, gdy metaforyczna jaźń Roberta odwróciła się i skoczyła w jezioro roztopionego bólu.
Robercie!
W górę wzbiła się piana. Maleńka łódka zaczęła kołysać się i huśtać, zmuszając Athaclenę do chwycenia się mocno brzegu tego niezwykłego usunitlan. Ze wszystkich stron opryskiwał ją jaskrawy, okropny ból. Na dole, w pobliżu kraty, toczyła się straszliwa walka.
W świecie zewnętrznym twarz Roberta zalewały strumienie potu. Athaclena zastanawiała się, jak wiele jeszcze może on znieść.
Zawahała się i wysłała w dół, do sadzawki, wyobrażenie swej dłoni. Bezpośrednie zetknięcie parzyło, lecz Athaclena posuwała się dalej, by sięgnąć do kraty.
Coś złapało ją za rękę! Szarpnęła nią do tyłu, lecz uchwyt nie puszczał. Okropny stwór o gębie będącej straszliwą wersją oblicza Roberta spoglądał na nią z ukosa. Jego twarz była zniekształcona niemal nie do poznania przez jakąś spaczoną żądzę. Ciągnął mocno, starając się zawlec ją do obrzydliwej sadzawki. Athaclena krzyknęła.
Z szybkością błyskawicy pojawił się inny kształt, który wziął się za bary z napastnikiem. Pokryta łuskami dłoń wypuściła z uścisku jej ramię. Athaclena upadła na łódkę. Nagle maleńki stateczek zaczął odpływać! Wszędzie wokół niej jezioro bólu ściekało w kierunku spływu, lecz jej łódeczka posuwała się szybko w drugą stronę, pod prąd.
Robert mnie odpycha — zrozumiała. Kontakt stał się węższy, a potem uległ przerwaniu. Metaforyczne wyobrażenia zniknęły nagle. Oszołomie ma Athaclena zamrugała szybko powiekami. Klęczała na miękkiej ziemi. Robert trzymał ją za rękę. Oddychał przez zaciśnięte zęby.
— Musiałem cię powstrzymać, Clennie… To było dla ciebie niebezpieczne…
— Ale tak cię bolało! Potrząsnął głową.
— Pokazałaś mi, w którym miejscu jest blokada. Pot… potrafię dać sobie radę z tym neurotycznym śmieciem, kiedy już wiem, że on tam jest… na razie to wystarczy. I… i czy już ci mówiłem, że facet mógłby się w tobie zakochać bez najmniejszych trudności?
Athaclena usiadła nagle, zdumiona tą uwagą bez związku. Uniosła w górę trzy ampułki z gazem.
— Robercie, musisz mi powiedzieć, które z tych leków złagodzą ból, ale pozostawią ci tyle przytomności, byś mógł mi pomagać!
Robert przymrużył oczy.
— Niebieska. Otwórz mi ją pod nosem, ale sama nic nie wdychaj! |Nie… nie sposób przewidzieć, jak zadziałają na ciebie paraendorfiny.
Gdy Athaclena otworzyła ampułkę, wydobył się z niej mały, gęsty obłok pary. Robert wciągnął wraz z oddechem mniej więcej połowę. Reszta rozproszyła się szybko.
Młodzieniec westchnął głęboko. Zadrżał. Zdawało się, że jego ciało się wyprostowało. Podniósł wzrok i spojrzał na nią z nowym błyskiem w oczach.
— Nie wiem, czy długo jeszcze zdołałbym utrzymać świadomość. To jednak było niemal warte tego bólu… kontakt umysłowy s tobą.
Wydawało się, że w jego aurze zatańczyła prosta, lecz elegancka wersja zunour’thzun. Athaclena zapomniała na chwilę języka w gębie.
— Jesteś bardzo dziwną istotą, Robercie. Ja…
Przerwała. Zunour’thzun… zniknęło już, lecz nie było to złudzeniem. Rzeczywiście wykennowała ten glif. W jaki sposób Robert mógł się nauczyć go wykonywać?
Skinęła głową i uśmiechnęła się. Ludzkie gesty przychodziły jej łatwo, jak gdyby znała je od wczesnego dzieciństwa.
— Właśnie pomyślałam sobie to samo, Robercie. Ja… ja też uważam, że było warto.
13. Fiben
Tuż nad powierzchnią urwiska, blisko krawędzi wąskiego płaskowyżu, pióropusze pyłu wciąż wzbijały się w górę w miejscu, gdzie niedawno coś uderzyło z wielką siłą w ziemię, pozostawiająć w niej długą, paskudną koleinę. Przypominający kształtem sztylet obszar lasu został spustoszony w ciągu kilku pełnych grozy sekund przez spadający z góry przedmiot, który podskakiwał z głośnym hukiem i z powrotem opadał na ziemię, wysyłając fontanny gleby i roślinności we wszystkich kierunkach, zanim wreszcie zatrzymał się tuż przed stromą przepaścią.
Zdarzyło się to w nocy. W niewielkiej odległości inne, jeszcze gorętsze spadające z nieba szczątki porozłupywały skały i wywołały pożary, tu jednak uderzenie ześliznęło się tylko po ziemi.
Jeszcze przez długie minuty po ucichnięciu gwałtownego hałasu wywołanego uderzeniem, spokój zakłócały inne dźwięki. Ziemia obsuwała się z łoskotem z pobliskiego urwiska, a drzewa rosnące przy wyrytej gwałtownie ścieżce skrzypiały i kołysały się. Na końcu koleiny ciemny przedmiot, który był przyczyną tego spustoszenia, wydawał z siebie trzaskające, ostre dźwięki, gdy przegrzany metal stykał się z chłodną mgłą napływającą z położonej w dole doliny.
Wreszcie wszystko się uspokoiło i zaczęło wracać do normy. Miejscowe zwierzęta ponownie wychodziły, węsząc, na otwartą przestrzeń. Kilka z nich podeszło nawet do gorącego przedmiotu i obwąchało go z niesmakiem, zanim przeszły do poważniejszych zajęć związanych z przeżyciem następnego dnia.
To było kiepskie lądowanie. Pilot wewnątrz kapsuły ratunkowej ani drgnął. Upłynęła noc i następny dzień, a nadal nie było widać żadnego ruchu.
Wreszcie Fiben ocknął się z kaszlnięciem i cichym jękiem.
— Gdzie…? Co…? — wychrypiał.
Jego pierwszą uporządkowaną myślą było spostrzeżenie, że przed chwilą przemówił w anglicu.
To dobrze — pomyślał w odrętwieniu. — Nie ma uszkodzenia mózgu.
Zdolność używania języka miała dla neoszympansa kluczowe znaczenie. Mógł ją utracić z aż nazbyt wielką łatwością. Afazja była znakomitym sposobem na to, by zostać przeszacowanym, a może nawet zarejestrowanym jako nadzorowany ze względów genetycznych.
Rzecz jasna, próbki plazmy Fibena przesłano już na Ziemię i było zapewne zbyt późno, by je odwołać, czy więc będzie to miało jakieś znaczenie, jeśli go przeszacują? Nigdy go właściwie nie obchodziło, jaki kolor ma jego karta prokreacyjna.