— Daj spokój, Clennie. — rzucił przez ramię. — Wiem, że chcesz spotkać Garthianina, ale to raczej nie jest odpowiednia chwila. Możemy wyruszyć na łowy na tubylcze istoty przedrozumne, gdy mnie już połatają.
Athaclena spojrzała na niego, zdumiona nielogicznością jego uwagi. Doścignęła go.
— Robercie, mówisz dziwne rzeczy! Jak mogłabym myśleć o poszukiwaniu miejscowych stworzeń, wszystko jedno jak tajemniczych, zanim ktoś udzieli ci pomocy! Istoty rozumne, które wyczułam na wschodzie, były niewątpliwie ludźmi i szympansami, choć przyznaję, że istniał tam też dziwny dodatkowy element, niemal przypominający…
— Aha! — Robert uśmiechnął się, jak gdyby przyznała się do winy. Ruszył w dalszą drogę.
Zdumiona Athaclena próbowała wysondować jego uczucia, lecz dyscyplina i determinacja tego człowieka były niewiarygodne, jak dla członka gatunku dzikusów. Potrafiła tylko określić, iż był zaniepokojony i że miało to coś wspólnego z jej wzmianką o myślach istot rozumnych na wschód od tego miejsca.
Och, gdyby była prawdziwą telepatką! Po raz kolejny zadała sobie pytanie, dlaczego Tymbrimska Rada Najwyższa nie złamała zasad Instytutu Wspomagania i nie rozwinęła u członków jej gatunku tej zdolności. Niekiedy zazdrościła ludziom prywatności, jaką mogli otoczyć swe życie i miała za złe własnej kulturze jej plotkarskie wścibstwo. W tej chwili jednak pragnęła tylko włamać się do umysłu Roberta i dowiedzieć się, co on ukrywa!
Jej korona zafalowała. Gdyby w promieniu pół mili znajdowali się jacyś Tymbrimczycy, skrzywiliby się pod wpływem jej gniewniej, zgryźliwej opinii.
Robert zaczął mieć trudności niewiele ponad godzinę później, zanim dotarli na szczyt pierwszego pasma wzgórz. Athaclena wiedziała już, że pot lśniący na jego czole oznaczał to samo, co poczerwienienie i zmierzwienie korony Tymbrimczyka — przegrzanie.
Gdy usłyszała, że liczy pod nosem, zrozumiała, że będą musieli Spocząć.
— Nie — potrząsnął głową. Jego głos załamywał się. — Przejdźmy tylko przez to pasmo i wejdźmy do następnej doliny. Stamtąd do przełęczy droga biegnie cały czas w cieniu.
Robert wciąż wlókł się naprzód.
— Tu jest wystarczająco wiele cienia — nie ustępowała. Podciągnęła go do rumowiska skalnego pokrytego lianami o liściach w kształcie parasoli. Wszystkie były połączone wszechobecnymi pnączami transferowymi z lasem rosnącym na dnie doliny.
Robert westchnął, gdy pomogła mu usiąść w cieniu i plecy oprzeć o głaz. Wytarła mu czoło, a potem zaczęła odwijać bandaż z jego unieruchomionej za pomocą szyny prawej ręki. Syknął przez zęby.
W pobliżu miejsca, gdzie złamała się kość, skóra nabrała koloru bladofioletowego.
— To zły znak, prawda, Robercie?
Przez chwilę czuła, że jej towarzysz ma zamiar to zbagatelizować. Potem jednak zmienił zdanie. Potrząsnął głową.
— Nnie. Myślę, że wdała się infekcja. Lepiej wezmę jeszcze trochę uniwersału…
Wyciągnął rękę ku jej plecakowi, w którym niosła jego apteczkę, lecz zawiodła go równowaga i Athaclena musiała go podtrzymać.
— Dość już tego, Robercie. Nie dasz rady dojść do gospodarstwa Mendozów. Ja z pewnością nie zdołam cię tam zanieść, a nie zostawię cię tu samego na dwa czy trzy dni! Wydaje się, że masz jakiś powód, by nie chcieć spotkać się z ludźmi, których wyczułam na wschodzie. Jakikolwiek by on jednak nie był, nie może być równie ważny, jak uratowanie twojego życia!
Robert pozwolił, by wsunęła mu w usta dwie niebieskie pigułki. Popił je wodą z manierki, którą mu podała.
— No dobrze, Clennie — westchnął. — Skręcimy na wschód. Ale obiecaj mi, że wykonasz dla mnie pieśń koronową, dobrze? To jest śliczne, tak samo jak ty, i pomaga mi lepiej cię zrozumieć… lepiej już chyba ruszajmy w drogę, bo zaczynam gadać od rzeczy. To jeden ze znaków wskazujących, że stan człowieka się pogarsza. Powinnaś już o tym wiedzieć.
Oczy Athacleny oddaliły się od siebie. Dziewczyna się uśmiechnęła.
— Zdążyłam to już zauważyć, Robercie. Teraz powiedz mi, jak się nazywa miejsce, do którego się udajemy?
— Centrum Howlettsa. Leży tuż za drugim pasmem wzgórz, w tamtej stronie — wskazał ręką w kierunku południowo-wschodnim. — Nie lubią tam niespodziewanych gości — ciągnął — będziemy więc musieli głośno rozmawiać, gdy zaczniemy się zbliżać.
Posuwając się etapami, pokonali pierwsze pasmo wzgórz wkrótce przed południem i urządzili sobie odpoczynek w cieniu, obok małego źródełka. Robert pogrążył się w niespokojnej drzemce.
Athaclena przyglądała się ludzkiemu młodzieńcowi z poczuciem bezradnego przygnębienia. Złapała się na tym, że nuci słynny „Tren nieuchronności” autorstwa Thlufallthreeli. Ten chwytający za serce utwór na aurę i głos liczył sobie ponad cztery tysiące lat. Napisano go w okresie żałoby, gdy gatunek, który był opiekunem Tymbrimczyków — Caltmourowie — został unicestwiony w krwawej wojnie międzygwiezdnej.
Nieuchronność nie była dla jej rodaków ideą łatwą do przyjęcia. Odrzucali ją nawet bardziej stanowczo niż ludzie. Jednakże już dawno temu Tymbrimczycy postanowili, że spróbują wszystkiego i poznają wszystkie filozofie. Również rezygnacja miała swoje miejsce.
Nie tym razem! — poprzysięgła sobie. Przymilając się do Roberta, nakłoniła go, by wszedł do śpiwora i przełknął jeszcze dwie pigułki. Zabezpieczyła jego rękę najlepiej, jak potrafiła i ułożyła wzdłuż niego kamienie, by nigdzie się nie odtoczył.
Miała nadzieję, że otaczająca go niska palisada zarośli nie dopuści do niego żadnych niebezpiecznych zwierząt. Rzecz jasna Bururalli oczyścili lasy Garthu ze wszystkich większych stworzeń, to jednak nie łagodziło jej obaw. Czy nic nie będzie groziło nieprzytomnemu człowiekowi, jeśli zostawi go na jakiś czas samego?
Położyła w zasięgu jego lewej dłoni swój składany laser, a obok manierkę. Nachyliła się i dotknęła czoła Roberta swymi uwrażliwionymi, przemodelowanymi wargami. Jej korona rozwinęła się opadła na jego twarz, pieszcząc ją swymi delikatnymi splotami, by Athaclena mogła udzielić mu pożegnalnego błogosławieństwa również na sposób swej rasy.
Jeleń mógłby biec szybciej. Puma mogłaby przemykać się przez pogrążony w bezruchu las ciszej. Athaclena jednak nigdy nie słyszała o tych stworzeniach. Zresztą nawet gdyby o nich słyszała, Tymbrimczycy nie obawiali się porównań. Sama nazwa ich gatunku oznaczała zdolność przystosowania.
Zanim pokonała pierwszy kilometr w jej organizmie zaczęły już zachodzić automatyczne przemiany. Gruczoły dodały siły jej nogom, zaś zmiany we krwi umożliwiły lepsze spożytkowanie powietrza, którym oddychała. Tkanka łączna wokół jej nozdrzy rozluźniła się, by wpuścić do środka jeszcze większą jego ilość, podczas gdy w innym miejscu jej skóra napięła się bardziej, aby zapobiec irytującemu podskakiwaniu piersi podczas biegu.
Stok stał się bardziej stromy, gdy minęła drugą wąską dolinę i pognała w górę ścieżką wydeptaną przez zwierzynę ku ostatniemu pasmu wzgórz dzielących ją od celu. Odgłos jej stóp uderzających szybko w grubą warstwę gliniastej gleby był lekki i delikatny. Jedynie rozlegający się od czasu do czasu trzask pękającej gałązki oznajmiał o jej zbliżaniu się. Słysząc go leśne stworzenia umykały w cienie. Podążał za nią ich szyderczy jazgot złożony zarówno z dźwięków, jak i niezbyt subtelnych emanacji, które wykrywała za pośrednictwem korony.
Ich wrogie okrzyki sprawiły, że Athaclena zapragnęła się uśmiechnąć — na sposób tymbrimski. Zwierzęta były takie poważne. Jedynie nieliczne, te niemal gotowe do Wspomagania, miewały coś, co przypominało poczucie humoru. Nawet wtedy, gdy już je zaadoptowano i Wspomaganie rozpoczęto, aż nazbyt często ich opiekunowie eliminowali z nich te fanaberie jako „niestabilny rys”.