Po następnym kilometrze Athaclena zwolniła odrobinkę. Musiała regulować tempo, choćby dlatego, że się przegrzewała, co dla Tymbrimczyków było niebezpieczne.
Dotarła na szczyt pasma, z jego łańcuchem wszechobecnych kamiennych szpikulców. Zwolniła, by przedrzeć się przez labirynt sterczących monolitów. Odpoczywała tam przez chwilę, oparta o jedną z wysokich skalnych wyniosłości. Oddychając ciężko, sięgnęła na zewnątrz swą koroną. Witki zafalowały, poszukując.
Tak jest! W pobliżu byli ludzie! Podobnie jak neoszympansy. Znała już dobrze wzorce obu gatunków.
I jeszcze… skoncentrowała się. Było tam też coś innego. Coś dręczące zwodniczego.
Musiała to być owa zagadkowa istota, którą wyczuła już dwukrotnie! Miała dziwaczną charakterystykę. W jednej chwili wydawała się czymś ziemskim, a w następnej sprawiała wrażenie mocno zjednoczonej z tym światem. Była też przedrozumna i miała własną, mroczną, poważną naturę.
Gdyby tylko zmysł empatii miał bardziej kierunkowy charakter! Ruszyła naprzód, odnajdując drogę wiodącą ku źródłu tego wrażenia pośród labiryntu kamieni.
Padł na nią jakiś cień. Instynktownie odskoczyła do tyłu i przykucnęła. Hormony dodały gwałtownie siły jej dłoniom i ramionom, przygotowując ją do walki. Athaclena wciągnęła powietrze. Starała się stłumić reakcję gheer. Spodziewała się napotkać jakieś małe dzikie zwierzę ocalałe z Bururalskiej Masakry, a nie coś tak wielkiego!
Uspokój się — powiedziała sobie. Sylwetka stojąca na kamieniu ponad nią należała do wielkiego dwunoga. Niewątpliwie był to kuzyn człowieka, a nie garthiański tubylec. Szympans, rzecz jasna, nigdy nie mógłby być dla niej zagrożeniem.
— Czcześć! — zdołała przemówić w anglicu mimo dygotania pozostałego po ustępującym gheer. Przeklęła w milczeniu instynktowne reakcje, które sprawiały, że z Tymbrimczykami niebezpiecznie było zadzierać, lecz skracały ich życie i często przynosiły im wstyd w dobrze wychowanym towarzystwie.
Postać spojrzała w dół na nią. Stała na dwóch nogach. Wokół talii miała pas z narzędziami. Trudno było dostrzec szczegóły ze względu na jasny, niebieskawy blask słońca Garthu bijący zza jej pleców. Mimo to Athaclena widziała, że jak na szympansa istota jest bardzo wielka.
Stworzenie nie zareagowało. W gruncie rzeczy gapiło się tylko na nią z góry.
Trudno było oczekiwać od członków podopiecznego gatunku tak młodego, jak neoszympansy, by byli zbyt bystrzy. Athaclena wzięła na to poprawkę. Zmrużyła oczy, podniosła wzrok ku ciemnej, pokrytej futrem postaci i powiedziała powoli i wyraźnie w anglicu:
— Muszę złożyć zawiadomienie o wypadku. Istota ludzka — te słowa wypowiedziała z naciskiem — została ranna w niewielkiej odległości stąd. Trzeba jej natychmiast udzielić pomocy. Zaprowadź mnie, proszę, do jakichś ludzi, i to zaraz.
Athaclena spodziewała się natychmiastowej odpowiedzi, lecz stworzenie przestępowało tylko z nogi na nogę, nie przestając się na nią gapić.
Zaczynała czuć się głupio. Czy to możliwe, by natknęła się na szczególnie nierozgarniętego szyma? A może to dewiant, albo osobnik anormalny? Nowe podopieczne gatunki cechowały się wielką zmiennością. Niekiedy dochodziło do niebezpiecznych regresji. Weźmy za przykład to, co tak niedawno przytrafiło się Bururailim tutaj, na Garthu.
Athaclena rozpostarła swe zmysły. Jej korona sięgnęła na zewnątrz, po czym zwinęła się z zaskoczenia! Stworzenie było przedrozumne! Powierzchowne podobieństwo — futro i długie ramiona — wprowadziło ją w błąd. To w ogóle nie był szym! To była nieznana istota, którą wyczuła zaledwie kilka minut temu!
Nic dziwnego, że zwierzę jej nie odpowiedziało. Nie miało jeszcze opiekuna, który nauczyłby je mowy! Potencjał drgał i pulsował. Wyczuwała to tuż pod powierzchnią.
Zadała sobie pytanie, co właściwie się mówi do tubylczej istoty przedrozumnej. Przyjrzała się stworzeniu uważniej. Jego ciemne futrzane okrycie widoczne było w tle blasku słońca. Na krótkich, zgiętych nogach dźwigało masywne ciało zakończone wielką głową zaopatrzoną w wąski grzebień. Pod światło wydawało się, że jego potężne barki przechodzą w głowę bez żadnej widocznej szyi.
Przypomniała sobie sławne opowiadanie Ma’chutallila o kosmicznym łowcy, który napotkał w lesie, daleko od osady kolonistów, dziecko wychowane przez dzikie konarołazy. Gdy już myśliwy złapał małe, opierające się zaciekle, warczące stworzenie w swe sieci, wysłał za pośrednictwem aury prostą wersję sh’cha’kuon, zwierciadła duszy.
Athaclena uformowała empatyczny glif tak dobrze, jak go pamięta.
UJRZYJ WE MNIE — OBRAZ SIEBIE SAMEGO
Stworzenie podniosło się i odchyliło do tyłu, parskając i wąchając powietrze.
W pierwszej chwili dziewczyna pomyślała, że zareagowało na jej glif. Nagle jednak hałas, nadbiegający z niedaleka, przerwał krótkotrwałe połączenie. Przedrozumna istota chrapnęła — głęboki, chrząkający dźwięk — po czym odwróciła się i oddaliła, skacząc z jednego kamiennego szpikulca na drugi, aż wreszcie zniknęła z pola widzenia.
Athaclena pomknęła za nią, lecz nic to nie dało. Po chwili straciła trop. Wreszcie westchnęła i zwróciła się z powrotem na wschód, gdzie — jak mówił Robert — leżało ziemskie „Centrum Howlettsa”. Ostatecznie najważniejsze było znalezienie pomocy.
Zaczęła odszukiwać drogę przez labirynt kamiennych szpikulców. Stawały się one coraz mniejsze w miarę, jak stok schodził w dół ku następnej dolinie. Wtedy właśnie ominęła wysoki głaz i omal nie wpadła na ekipę ratunkową.
— Przepraszamy, że panią przestraszyliśmy — powiedział dowódca grupy ochrypłym głosem, brzmiącym jak skrzyżowanie warczenia z rechotaniem stawu pełnego owadoskoczków. Pokłonił się po raz drugi. — Poszukiwacz miejsca na działkę przyszedł do nas i powiedział, że w tej okolicy rozbił się jakiś rodzaj statku, wysłaliśmy więc parę ekip poszukiwawczych. Czy nie widziała pani czegoś, co przypominałoby spadający na ziemię statek kosmiczny?
Athaclena nie przestawała dygotać. Niech Ifni przeklnie tę nadmierną reakcję! Musiała wyglądać przerażająco w ciągu tych pierwszych kilku sekund, gdy zaskoczenie wywołało kolejną serię wściekłych zmian. Biedne stworzenia przeżyły wstrząs. Zza pleców dowódcy cztery inne szymy wpatrywały się w nią nerwowo.
— Nie, nie widziałam — Athaclena mówiła powoli i uważnie, by nie wystawiać na próbę małych podopiecznych. — Muszę was jednak powiadomić o innym wypadku. Mój towarzysz — człowiek — został ranny wczoraj po południu. Ma złamaną rękę. Być może wdała się też infekcja. Muszę porozmawiać z kimś, kto sprawuje tu kierownictwo, by kazał go ewakuować.
Dowódca szymów miał wzrost odrobinę wyższy od przeciętnego — prawie sto pięćdziesiąt centymetrów. Podobnie jak pozostali, miał na sobie parę szortów, ładownicę na narzędzia oraz lekki plecak. Gdy się uśmiechnął, zademonstrował imponujący szereg nierównych, lekko pożółkłych zębów.
— Można powiedzieć, że ja sprawuję kierownictwo. Mam na imię Benjamin, mizz… mizz… — jego ochrypły głos wybrzmiał w pytającym tonie.
— Jestem Athaclena. Mój towarzysz nazywa się Robert Oneagle. Jest synem Koordynatora Planetarnego.