Выбрать главу

Benjamin wybałuszył oczy.

— Rozumiem. No więc, mizz Athac… proszę pani… z pewnością słyszała już pani, że flota nieziemniackich krążowników przystąpiła do blokady Garthu. Ze względu na krytyczną sytuację nie powinniśmy używać autolotów, o ile można tego uniknąć. Niemniej moja ekipa jest przygotowana do zaopiekowania się człowiekiem z obrażeniami takimi, jak opisane przez panią. Jeśli zaprowadzi nas pani do pana Oneagle’a, zadbamy o to, by udzielono mu pomocy.

Athaclena poczuła ulgę, zmieszaną jednak z udręką, gdyż przypomniano jej o istotniejszych sprawach. Musiała zadać pytanie:

— Czy ustalono już, kim są najeźdźcy? Czy doszło do lądowania?

Szympans Benjamin zachowywał się w sposób profesjonalny i miał dobrą dykcję, nie mógł jednak ukryć zakłopotania. Spoglądał na nią, pochylając głowę, jak gdyby starał się ją ujrzeć pod innym kątem. Pozostali gapili się na nią otwarcie. Najwyraźniej nigdy jeszcze nie widzieli takiej osoby.

— Hmm, przykro mi, proszę pani, ale wiadomości nie były zbyt dokładne. Nieziemniacy… hmm — szym spojrzał na nią. — Hmm, przepraszam panią, ale pani nie jest człowiekiem, prawda?

— Na wielkich Caltmourów, nie! — obruszyła się Athaclena. — Co podsunęło ci… — nagle przypomniała sobie wszystkie drobne zewnętrzne zmiany, które przeprowadziła w ramach swego eksperymentu. Musiała teraz bardzo przypominać człowieka, zwłaszcza gdy miała słońce za plecami. Nic dziwnego, że biedni podopieczni byli zbici z tropu!

— Nie — powiedziała ponownie, łagodniejszym głosem. — Nie jestem człowiekiem. Jestem Tymbrimką.

Szymy westchnęły i wymieniły między sobą szybkie spojrzenia. Benjamin pokłonił się z rękami skrzyżowanymi przed sobą, po raz pierwszy wykonując gest podopiecznego pozdrawiającego członka gatunku klasy opiekunów.

Rasa Athacleny, podobnie jak ludzie, nie była zwolennikiem ostentacyjnego okazywania dominacji nad swymi podopiecznymi. Niemniej ten gest wpłynął na ułagodzenie jej urażonych uczuć. Gdy Benjamin odezwał się ponownie, jego dykcja była znacznie lepsza.

— Proszę panią o wybaczenie. Chciałem powiedzieć, że nie jestem właściwie pewien, kim są najeźdźcy. Nie było mnie przy odbiorniku, gdy nadawali swój manifest, parę godzin temu. Ktoś mi powiedział, że to Gubru, ale krąży też plotka, że to Thennanianie.

Athaclena westchnęła. Thennanianie albo Gubru. Cóż, mogło być gorzej. Pierwsi byli świętoszkowaci i mieli ciasne umysły, zaś drudzy często bywali nikczemni, nieustępliwi i okrutni. Żaden z tych gatunków nie był jednak tak paskudny, jak skłonni do manipulacji Soranie czy niesamowici, śmiertelnie groźni Tandu.

Benjamin szepnął coś do jednego ze swych towarzyszy. Niższy szym odwrócił się i pognał wzdłuż ścieżki w stronę, z której przybyła ich grupa, ku tajemniczemu Centrum Howlettsa. Athaclena odebrała drżenie niepokoju w ich umysłach. Po raz kolejny zadała sobie pytanie, co takiego dzieje się w tej dolinie, że Robert próbował skierować ją w inną stronę nawet za cenę ryzyka dla własnego zdrowia.

— Goniec przekaże wiadomość o sytuacji pana Oneagle’a i zorganizuje jakiś transport — powiedział jej Benjamin. — Tymczasem my szybko pójdziemy tam, by udzielić mu pierwszej pomocy. Gdyby mogła pani wskazać nam drogę…

Poprosił ją gestem, by ruszyła jako pierwsza i Athaclena musiała na chwilę poskromić swą ciekawość. Robert był, rzecz jasna, ważniejszy.

— Zgoda — odparła. — Chodźmy.

Gdy mijali pionowy kamień, gdzie doszło do jej spotkania z niezwykłym, przedrozumnym obcym, Athaclena podniosła wzrok. Czy to naprawdę był „Garthianin”? Być może te szymy coś o tym wiedziały. Zanim jednak zdążyła je zapytać, zachwiała się na nogach i złapała kurczowo za skronie. Szymy wbiły wzrok w jej koronę, która zafalowała nagle, oraz oczy, które zbliżyły się do siebie pod wpływem przestrachu.

Był to w części dźwięk — świst, który wznosił się coraz wyżej, niemal poza granicę słuchu — a w części ostry świąd, który wpełzł w górę wzdłuż jej kręgosłupa.

— Proszę pani? — Benjamin spojrzał na nią zatroskany. — Co się stało?

Athaclena potrząsnęła głową.

— To jest… to jest…

Nie skończyła zdania. Na chwilę ponad zachodnim horyzontem rozbłysła szarość. Coś gnało po niebie w ich stronę — zbyt szybko! Zanim Athaclena zdążyła się wzdrygnąć, urosło od odległej kropki do rozmiarów lewiatana. W tak nagły sposób pojawił się olbrzymi statek, który zawisł wprost ponad doliną. Athaclena ledwie zdążyła krzyknąć:

— Zakryjcie uszy! — zanim rozległ się grzmot, trzask i ryk. Który powalił ich wszystkich na ziemię. Huk niósł się echem po labiryncie kamieni i odbijał od otaczających ich stoków. Drzewa kołysały się. Niektóre z nich pękały i padały na ziemię. Liście spadały z nich zrywane cyklonami, które rozpętały się w okamgnieniu.

Wreszcie łoskot umilkł, rozpraszając się i niknąc w lesie. Dopiero wtedy, mrugając pod wpływem przeżytego wstrząsu, usłyszeli niski, głośny pomruk samego statku. Szary potwór — wielki, lśniący cylinder — rzucał cienie na całą dolinę. Spoglądali na wielką maszynę, obniżała się powoli, aż wreszcie zeszła poniżej poziomu imiennych szpikulców i zniknęła z pola widzenia. Szum jej silników przycichł, przechodząc w niskie dudnienie, dzięki czemu mogli usłyszeć odgłos kamiennych lawin osuwających się z pobliskich stoków.

Szymy powoli podniosły się na nogi i nerwowo chwyciły za ręce, szepcąc do siebie ochrypłymi, cichymi głosami. Benjamin pomógł wstać Athaclenie. Pola grawitacyjne statku uderzyły w jej w pełni rozciągniętą, nieprzygotowaną koronę. Potrząsnęła głową, by rozjaśniła się.

— To był statek wojenny, prawda? — zapytał ją Benjamin. — Reszta tych szymów nigdy nie była w kosmosie, ale ja poleciałem obejrzeć starego Yesariusa, kiedy złożył u nas wizytę, parę lat temu. Nawet on nie był tak wielki, jak ten! Athaclena westchnęła.

— W istocie to był statek wojenny. Sorańskiej konstrukcji, jak mi się zdaje. Gubru używają teraz tego modelu — spojrzała z góry na Ziemianina. — Powiedziałabym, że Garth nie jest już tylko obłożony blokadą, szymie Benjaminie. Zaczęła się inwazja.

Benjamin złoży dłonie. Pociągnął nerwowo za przeciwstawny kciuk, potem za następny.

— Unoszą się ponad doliną. Słyszę ich! Co oni kombinują?

— Nie wiem — odparła. — Dlaczego nie pójdziemy sprawdzić?

Benjamin zawahał się, po czym skinął głową. Poprowadził całą grupę z powrotem do miejsca, gdzie kończyły się kamienne szpikulce, skąd mogli dojrzeć rozciągającą się u ich stóp dolinę.

Statek wojenny unosił się w powietrzu w odległości około czterech kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowali, na wysokości kilkuset metrów nad ziemią. Nakrywał swym ogromnym cieniem małe skupisko białawych budynków na dnie doliny. Athaclena osłoniła dłonią oczy przed jasnym blaskiem słońca odbijającym się w jego spiżowych, szarych powierzchniach bocznych.

Dobiegający niczym z głębi gardła jęk olbrzymiego krążownika brzmiał złowieszczo.

— On się tam tylko unosi! Co oni robią! — zapytał nerwowo jeden z szymów.

Athaclena potrząsnęła głową.

— Nie wiem — odparła w anglicu. Wyczuwała strach ludzi i neoszympansów znajdujących się w osadzie na dole. Były tam też inne źródła emocji.

To najeźdźcy — zrozumiała. Opuścili osłony psi, w swej arogancji nie biorąc pod uwagę możliwości obrony. Dotarło do niej konfiguracyjne wyobrażenie upierzonych istot o cienkich kościach, potomków jakiegoś pozbawionego zdolności lotu pseudoptasiego gatunku. Przez chwilę odbierała rzadko spotykany obraz rzeczywisty — tak wyraźny, jak gdyby spoglądała oczami jednego z oficerów krążownika. Choć kontakt trwał zaledwie kilka milisekund, jej korona cofnęła się z obrzydzeniem.