Выбрать главу

Gubru — zdała sobie sprawę w odrętwieniu. Nagle stało się to aż nadto realne.

Benjamin wciągnął powietrze.

— Spójrzcie!

Z otworów w szerokim podbrzuszu statku wylała się brązowa mgła. Powoli, niemal ospale, ciemny, ciężki opar zaczął opadać na dno doliny.

Strach na dole przerodził się w panikę. Athaclena skuliła się, oparta o jeden z kamiennych szpikulców i objęła głowę ramionami w próbie odcięcia niemal dotykalnej aury lęku.

Było go zbyt wiele! Spróbowała uformować w przestrzeni przed sobą glif pokoju, by powstrzymać ból i przerażenie, jednakże każdy wzorzec znikał niczym padający śnieg na gorącym, płomiennym wietrze.

— Zabijają ludzi i górki! — krzyknął jeden z szympansów na zboczu i pobiegł przed siebie.

— Petri! Wracaj tutaj! Jak ci się zdaje, dokąd idziesz? — wrzasnął do niego Benjamin.

— Muszę im pomóc! — odkrzyknął młodszy szym. — Ty też byś to zrobił, gdyby ci na nich zależało! Słyszysz ich krzyki tam na dole?

Nie zważając na krętą ścieżkę zaczął złazić w dół po samym osypisku, najkrótszą drogą wiodącą ku kłębiącej się mgle i stłumionym głosom rozpaczy.

Dwa pozostałe szymy spojrzały na Benjamina z wyrazem buntu w oczach. Najwyraźniej przyszła im do głowy ta sama myśl.

— Ja również idę — oznajmił jeden z nich.

Athaclena poczuła pulsujący ból w zwężonych pod wpływem strachu oczach. Co wyrabiały te głupie stworzenia?

— Pójdę z tobą — zgodził się ostatni. Nie zważając na krzyki i przekleństwa Benjamina, oba ruszyły w dół stromego zbocza.

— Zatrzymajcie się natychmiast!

Odwróciły się i spojrzały na Athaclenę. Nawet Petri zastygł bez ruchu, zwisając z głazu na jednej ręce. Spojrzał w górę na nią, mrugając powiekami. Użyła Tonu Stanowczego Rozkazu dopiero i raz trzeci w życiu.

— Skończcie z tą głupotą i wracajcie tu natychmiast! — warknęła.

Korona Athacleny zafalowała gwałtownie nad jej uszami. Zniknął jej starannie pielęgnowany ludzki akcent. Wypowiadała anglickie słowa z tymbrimskim zaśpiewem, który te neoszympansy musiały niezliczone razy słyszeć na wideo. Wyglądem mogła przypominać człowieka, lecz żaden ludzki głos nigdy nie uzyskałby dokładnie takiego brzmienia. Terrańscy podopieczni mrugnęli i rozdziawili usta.

— Wracajcie natychmiast — syknęła.

Szymy wdrapały się z powrotem na stok i stanęły przed nią. Jeden za drugim, spoglądając nerwowo na Benjamina i podążając za jego przykładem, pokłoniły się z rękoma skrzyżowanymi przed sobą.

Athaclena zapanowała nad drżeniem własnego ciała, by sprawić wrażenie spokojnej.

— Nie zmuszajcie mnie już więcej do podnoszenia głosu — powiedziała cicho. — Musimy współpracować ze sobą, myśleć chłodno i poczynić odpowiednie plany.

Nic dziwnego, że szymy dygotały i spoglądały na nią szeroko otwartymi oczyma. Ludzie rzadko przemawiali do nich równie stanowczo. Ich gatunek mógł terminować u człowieka, lecz według ziemskiego prawa neoszympansy miały niemal równe prawa obywatelskie.

My, Tymbrimczycy, to jednak co innego.

Poczucie obowiązku, zwykłe poczucie obowiązku, wyciągało Athaclenę z jej totanoo — wycofania się wywołanego strachem. Ktoś musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za ratowanie życia tych stworzeń.

Brzydka, brązowa mgła przestała wylewać się z gubryjskiego statku. Opar rozprzestrzenił się w wąskiej dolinie niczym ciemne, spienione jezioro, zaledwie przykrywające budynki na jej dnie.

Otwory zamknęły się i statek zaczął unosić się w górę.

— Kryć się — powiedziała do nich i skierowała szymy na drugą stronę najbliższego ze skalnych monolitów. Niskie buczenie gubryjskiego statku stało się wyższe o ponad oktawę. Wkrótce ujrzeli, jak wznosi się ponad kamienne szpikulce.

— Chrońcie się.

Szymy zbiły się ciasno, przyciskając sobie dłonie do uszu.

W jednej chwili wielki statek najeźdźców był widoczny na wysokości tysiąca metrów nad dnem doliny, w następnej, szybciej niż mogło go śledzić oko, zniknął. Odgłos powietrza wypełniającego opróżnione miejsce przypominał klaśnięcie dłoni olbrzyma. Grzmot uderzył w nich ponownie, powracając w potężnych falach niosących ze sobą cząstki ziemi i liście z rosnącego na dole lasu.

Ogłuszone neoszympansy spoglądały na siebie przez długą chwilę, zanim echa wreszcie umilkły. W końcu najstarszy z nich, Benjamin, otrząsnął się, otrzepał dłonie, złapał młodego szena imieniem Petri za kark i przyprowadził zaskoczonego delikwenta do Athacleny.

Petri opuścił wzrok z zawstydzoną miną.

— Przy… przykro mi, proszę pani — mruknął ochrypłym głosem. — Chodzi o to, że tam na dole są ludzie i… i moi towarzysze…

Athaclena skinęła głową. Nie można być zbyt surowym dla podopiecznego mającego dobre intencje.

— Twoje motywy były godne podziwu. Teraz jednak, gdy jesteśmy już spokojni i możemy układać plany, pomyślimy o tym, jak pomóc twoim opiekunom i przyjaciołom w bardziej skuteczny sposób.

Wyciągnęła dłoń. Był to gest mniej protekcjonalny niż poklepanie po głowie, którego szym najwyraźniej spodziewał się od Galakta. Uścisnęli sobie ręce i Petri uśmiechnął się nieśmiało.

Gdy ominęli szybkim krokiem kamienie, by ponownie spojrzeć na dolinę, kilku Terran wciągnęło powietrze. Brązowy obłok rozlał się po nisko położonych terenach niczym gęste, ohydne morze sięgające niemal lesistych zboczy u ich stóp. Ciężki opar zdawał się mieć wyraźnie określoną górną granicę. Muskał zaledwie korzenie pobliskich drzew.

Nie było sposobu, by odgadnąć, co się dzieje na dole ani nawet czy ktoś tam jeszcze żyje.

— Rozdzielimy się na dwie grupy — powiedziała Athaclena. — Robert Oneagle nadal wymaga opieki. Ktoś musi udać się do niego.

Myśl o tym, że Robert leży półprzytomny tam, gdzie go zostawiła, wywoływała w jej umyśle nieustanny niepokój. Musiała się upewnić, że otrzyma pomoc. Zresztą podejrzewała, że dla większość tych szymów lepiej będzie, jeśli pójdą zaopiekować się Robertem, niż gdyby miały się kręcić w pobliżu tej śmiercionośnej doliny. Mając przed oczyma pełny obraz katastrofy, stworzenia te były zbyt wstrząśnięte i pobudzone.

— Benjaminie, czy twoi towarzysze mogliby odnaleźć Roberta sami, kierując się wskazówkami, jakich im udzielę?

— To znaczy, że pani by ich tam nie zaprowadziła? — Benjamin zmarszczył brwi i potrząsnął głową. — Hmm, nie wiem, proszę pani. Naprawdę… naprawdę myślę, że powinna pani pójść z nimi.

Athaclena zostawiła Roberta pod wyraźnym punktem orientacyjnym — wielkim przepiórczym orzechem rosnącym tuż przy głównej ścieżce. Każda grupa, która wyruszy z tego miejsca, powinna bez trudności odnaleźć rannego człowieka.

Mogła odczytać emocje szyma. Część osobowości Benjamina gorąco pragnęła, by jeden ze sławetnych Tymbrimczyków był u jego boku, aby pomóc — o ile to możliwe — ludziom w dolinie. Jednak mimo to postanowił ją odesłać!

Oleisty dym na dole kłębił się i kipiał. Athaclena wyczuwała z wielkiej odległości umysły ogarnięte wzburzeniem i strachem.

— Zostanę z tobą — oznajmiła stanowczo. — Powiedziałeś, że ci pozostali są wykwalifikowaną ekipą ratunkową. Z pewnością potrafią odnaleźć Roberta i udzielić mu pomocy. Ktoś musi tu zostać, by sprawdzić, czy można coś zrobić dla tych na dole.