Gdy patrzyła na Athaclenę, zdawało się, że jej oczy lśnią.
— Cy pani naprawdę jest Tym… bim… Tymbimką?
Athaclena skinęła głową.
— Jestem Tymbrimką.
Aprii klasnęła w dłonie.
— Ojej. Oni są dobzy! Cy widziała pani ten wielki statek? Nadleciał z wielkim hukiem i tata kazał mi pójść z Jonnym, a potem puścili gaz i Jonny zatkał mi usta dłonią. Nie mogłam oddychać!
Aprii skrzywiła twarz, udając, że się dusi.
— Puścił mnie, kiedy byliśmy już na dzewach. Znaleźliśmy Nitę i Cha-Chę — obrzuciła spojrzeniem parę szymów. — Nita wciąż chyba za bardzo się boi, zęby dużo mówić.
— Czy ty też się bałaś? — zapytała Athaclena. Aprii skinęła głową z powagą.
— Tak. Ale musiałam psestać. Byłam tu jedynym cłowiekiem więc musiałam psejąć dowództwo i zaopiekować się wsystkimi. Cy mogłaby mnie pani teraz zastąpić? Jest pani naprawdę ładną Tymbimką.
Nieśmiałość dziewczynki powróciła. Wtuliła się w masywna pierś Jonny’ego. Uśmiechała się przy tym do Athacleny, ukazując tylko jedno oko.
Athaclena nie wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Nigdy dotąd nie zdawała sobie sprawy, że ludzie są zdolni do podobnych rzeczy. Mimo że jej rasa była sojusznikiem Terran, dziewczyna podzielała niektóre z powszechnych wśród Galaktów uprzedzeń, wyobrażając sobie, że „dzikusy” wciąż pod jakimś względem przypominają dzikie zwierzęta. Wielu Galaktów uważało, iż jest wątpliwe, by ludzie byli naprawdę gotowi być opiekunami. Niewątpliwie Gubru wyrazili to przekonanie w swym Manifeście Wojennym.
To dziecko całkowicie zdruzgotało owo wyobrażenie. Zgodnie z prawem i obyczajem mała Aprii sprawowała dowództwo nad swymi podopiecznymi, bez względu na swój młody wiek. Dziewczynka doskonale rozumiała ciążącą na niej odpowiedzialność.
Niemniej Athaclena wiedziała już, dlaczego zarówno Robertowi, jak i Benjaminowi zależało na tym, by jej tu nie przyprowadzić. Stłumiła początkowy impuls pełnego oburzenia gniewu. Później, gdy już potwierdzi swe podejrzenia, będzie musiała znaleźć jakiś sposób, by powiadomić o wszystkim ojca.
Zaczynała już niemal czuć się znowu Tymbrimką. Reakcja ghee ustąpiła zwykłemu, przytłumionemu uczuciu gorąca przebiegającemu wzdłuż jej mięśni i ścieżek nerwowych.
— Czy jeszcze jakimś ludziom udało się uciec na drzewa? — zapytała.
Jonny wykonał szybką serię znaków. Aprii służyła jako tłumaczka, choć mogła nie rozumieć jasno wszystkich implikacji.
— Mówi, ze kilku próbowało, ale nie byli dość sybcy… Więksość biegała tylko w kółko, robiąc ludzkie zecy. Tak górki nazywają ludzkie cynności, których nie rozumieją — wyznała po cichu.
Wreszcie odezwała się szymska matka, Nita.
— Od ggazu… — przełknęła ślinę — ludzie zrobili się słabi — jej głos był ledwie słyszalny. — Niektórzy z nas, szymów, też poczuli lekko jego działanie… Górkom chyba nic się nie stało.
No tak. Być może jej pierwotne przypuszczenia na temat gazu były słuszne. Podejrzewała, że nie miał on powodować natychmiastowej śmierci. Masowa masakra cywilów była czymś, na co Instytut Sztuki Wojennej spoglądał z niechęcią. O ile znała Gubru, ich zamiary były prawdopodobnie znacznie bardziej podstępne.
Po jej prawej stronie rozległ się trzask. Wielki szym płci męskiej, Benjamin, opadł na konar mieszczący się o dwa drzewa dalej. Zawołał do Athacleny:
— Już wszystko w porządku, proszę pani! Znalazłem doktor Taka i doktora Schultza! Bardzo pragną z panią porozmawiać!
Athaclena skinęła do niego dłonią.
— Proszę cię, podejdź najpierw do mnie, Benjaminie.
Z typową dla rodzaju Pan przesadą Benjamin wydał z siebie długie, umęczone westchnienie. Zaczął skakać z gałęzi na gałąź, aż wreszcie dostrzegł trzy małpy i ludzką dziewczynkę. Opuścił żuchwę i niemal nie wypuścił z rąk konaru. Na jego twarzy malowała się widoczna frustracja. Odwrócił się w stronę Athacleny, oblizał wargi i odchrząknął.
— Szkoda wysiłków — powiedziała. — Wiem, że spędziłeś ostatnie dwadzieścia minut, pośród tego całego zamieszania, na próbach ukrycia przede mną prawdy. Nic to jednak nie dało. Wiem, co tu się działo.
Benjamin zamknął usta, po czym wzruszył ramionami.
— No i co? — westchnął.
— Czy akceptujecie moje przewodnictwo? — zapytała Athaclena czwórkę siedzącą na gałęzi.
— Tak — odparła April. Nita przeniosła wzrok z Athacleny na ludzkie dziecko, po czym skinęła głową.
— W porządku. Zostańcie na miejscu, póki ktoś po was nie przyjdzie. Rozumiecie?
— Tak, prosę pani.
Nita ponownie skinęła głową. Jonny i Cha-Cha spojrzeli tylko na nią.
Athaclena podniosła się, balansując na gałęzi, i zwróciła się w stronę Benajmina.
— Teraz porozmawiajmy z tymi waszymi specjalistami od Wspomagania. O ile gaz nie obezwładnił ich całkowicie, z chęcią bym się dowiedziała, dlaczego postanowili pogwałcić galaktyczne prawo.
Benjamin sprawiał wrażenie pokonanego. Skinął głową z rezygnacją.
— Ponadto — ciągnęła Athaclena, gdy wylądowała na gałęzi obok niego — lepiej nawiążcie kontakt z tymi szymami i gorylami, które stąd odesłaliście, żebym ich nie zobaczyła. Należy je przywołać z powrotem. Możemy potrzebować ich pomocy.
17. Fiben
Fibenowi udało się sporządzić z połamanych konarów drzew, leżących obok koleiny pozostawionej przez jego kapsułę ratunkową, kulę, na której mógł się wesprzeć. Wyłożył ją strzępami swego pokładowego stroju, dzięki czemu za każdym razem, gdy się na niej oparł, wybijała mu ramię ze stawu jedynie częściowo.
Hmmm — pomyślał. — Gdyby ludzie nie wyprostowali nam kręgosłupów i nie skrócili ramion, mógłbym wrócić w cywilizowane okolice na czworakach.
Oszołomiony, posiniaczony, głodny… w gruncie rzeczy Fiben był w całkiem niezłym nastroju, gdy torował sobie drogę pośród przeszkód, kierując się na północ.
Do diabła, żyję. Właściwie nie mam na co się skarżyć.
Spędził sporo czasu w górach Mulun, prowadząc badania ekologiczne w ramach Projektu Odnowy, wiedział więc, że znajduje się w zlewisku odpowiedniej rzeki, nie nazbyt daleko od znanych mu terenów. Wszystkie odmiany roślinności były łatwe do rozpoznania — głównie miejscowe gatunki, lecz również trochę importowanych, które wprowadzono do ekosystemu celem wypełnienia luk pozostałych po Bururalskiej Masakrze.
Fiben był w nastroju optymistycznym. Fakt, że utrzymał się przy życiu, a nawet rozbił na znanym terytorium… upewniał go w tym, że Ifni ma odnośnie do niego jeszcze jakieś plany. Z pewnością uratowała go z myślą o czymś szczególnym. Zapewne los ten będzie wyjątkowo dokuczliwy i znacznie bardziej bolesny niż zwykła śmierć z głodu na pustkowiu.
Fiben nastawił uszu. Spojrzał w górę. Czy ten dźwięk mógł być tworem jego wyobraźni?
Nie! To były głosy! Utykając pognał wydeptaną przez zwierzynę ścieżką, na przemian podskakując na swej prowizorycznej kuli lub skacząc o niej jak o tyczce. Wreszcie dotarł do pochyłej polany rozciągającej się nad stromą ścianą kanionu.
Mijały minuty. Fiben nie przestawał wytrzeszczać oczu. Deszczowy las był tak cholernie gęsty!
Tam! Po drugiej stronie, mniej więcej w połowie drogi w dół zbocza, widać było sześć objuczonych plecakami szymów poruszających się szybko przez las w kierunku jakichś tlących się jeszcze szczątków TAASF Proconsul. W tej chwili wszystkie zachowywały ciszę. To był prawdziwy łut szczęścia, że odezwały się akurat w chwili, gdy przechodziły poniżej miejsca, w którym się znajdował.