Hałas i gryzący pył drażniły widzów. Jeszcze trudniej było tym którzy stali na polu startowym, a już szczególnie tym, których zmuszono do udania się tam wbrew ich woli.
Fiben z pewnością wolałby znaleźć się teraz gdziekolwiek indziej, najchętniej w pubie, gdzie mógłby przyjąć całe pinty płynnego środka znieczulającego. Tak jednak nie mogło się stać.
Z cynizmem obserwował tę gorączkową aktywność.
Jesteśmy tonącym statkiem — pomyślał — i wszystkie szczur mówią nam „adieu”.
Wszystko, co było zdolne do lotu i przejścia, opuszczało Garth z nieprzyzwoitym pośpiechem. Wkrótce lądowisko stanie się niemal puste.
Dopóki nie przybędzie nieprzyjaciel… kimkolwiek by się nie okazał.
— Psst, Fiben. Przestań się wiercić!
Spojrzał na prawo. Szym, stojący w szeregu obok niego, sprawiał wrażenie, że jest mu równie niewygodnie jak Fibenowi. Czapka wyjściowego munduru Simona Levina zaczynała ciemnieć tuż na jego wałami nadoczodołowymi, gdzie pod jej krawędzią wilgotne futro układało się w loki. Simon spojrzał na niego w milczeniu, nakazując mu stać prosto i patrzeć przed siebie. Fiben westchnął. Wiedział, że musi spróbować stać na baczność. Uroczystość na cześć odlatującego dygnitarza dobiegała już końca i członek Planetarnej Gwardii Honorowej nie powinien się garbić. Wciąż jednak jego wzrok kierował się ku południowemu krańcowi płaskowyżu, daleko od handlowego terminalu i odlatujących frachtowców. Widniał tam niezamaskowany, nierówny, monotonny szereg, czarnych o cygarowatych kształtach i bryłowatym wyglądzie, statków wojennych. Kilka z małych łodzi wywiadowczych pokryło się iskrami wyładowań, gdy weszli na nie technicy strojący detektory oraz osłony przed nadchodzącą bitwą. Fiben zastanawiał się, czy dowództwo zadecydowało już, który statek mu przydzielić. Być może pozwolą na wpół wyszkolonym adeptom Milicji Kolonialnej ciągnąć losy o to, któremu z nich przypadnie najbardziej wyeksploatowana ze starożytnych machin wojennych nabytych niedawno po obniżonej cenie od wędrownego xatińskiego handlarza szmelcem.
Lewą ręką Fiben pociągnął za sztywny kołnierz munduru i pogładził gęste włosy rosnące poniżej obojczyka. Stare wcale nie musi znaczyć złe — tłumaczył sobie. — Jeśli wyjdziesz do walki na pokładzie tysiącletniej balii, możesz przynajmniej być pewien, że potrafi ona wiele znieść.
Większość z tych sponiewieranych łodzi wywiadowczych brała udział w walce, zanim jeszcze ludzie usłyszeli o cywilizacji galaktycznej… zanim nawet zaczęli bawić się racami, przypalając sobie (i płosząc ptaki na ojczystej Ziemi.
Fiben uśmiechnął się przelotnie na tę myśl. Nie było to zbyt przyjemne w stosunku do gatunku jego opiekunów, lecz z drugiej strony ludzie raczej nie starali się wpoić jego rasie uniżoności.
Jejku, ależ ten małpi strój swędzi! Nagie małpy, takie jak ludzie, mogły to może znieść, ale my, kudłate typy, nie jesteśmy po przystosowani do noszenia tylu warstw na sobie!
Zdawało się jednak, że ceremonia ku czci odlatującej synthiańskiej konsul dobiega końca. Swoio Shochuhun — ta nadęta kupa sierści i wąsów — kończyła swe pożegnalne przemówienie do mieszkańców planety Garth — ludzi i szymów — których pozostawia losowi. Fiben ponownie podrapał się w brodę pragnąc aby biała gaduła wdrapała się po prostu do swego promu i odleciała do wszystkich diabłów, jeśli już tak się jej śpieszyło. Simon wymierzył mu kuksańca łokciem w żebra. Wyprostuj się, Fiben — mruknął niespokojnie Simon. — Jej litość patrzy w tę stronę!
Stojąca pomiędzy dygnitarzami siwowłosa Koordynator Planetarny, Megan Oneagle, spojrzała na Fibena wydymając wargi i obdarzyła go szybkim potrząśnięciem głową.
Ech, do diabła — pomyślał.
Syn Megan, Robert, był kolegą Fibena z roku na małym garthiańskim uniwersytecie. Fiben uniósł brwi, jak gdyby chciał przypomnieć ludzkiej administratorce, że nie prosił o służbę w tej gwardii honorowej na cześć osób o wątpliwym honorze. Poza tym jeśli ludzie chcieli mieć podopiecznych, którzy się nie drapią, ni powinni byli wspomagać szympansów.
Poprawił jednak kołnierzyk i spróbował nieco się wyprostował Dla tych Galaktów forma była niemal wszystkim i Fiben wiedział, że nawet skromny neoszympans musi odegrać swą rolę, gdyż w przeciwnym razie Ziemski Klan mógłby utracić twarz.
Po obu stronach koordynator Oneagle znajdowali się inni dygnitarze, którzy przybyli zobaczyć odlot Swoio Shochuhun. Po lewi stał Kault, potężny thennański poseł, pokryty zrogowaciałą skórą, pełen splendoru w swej błyszczącej pelerynie i z podniesionym grzebieniem grzbietowym. Szczeliny oddechowe na jego szyi otwierały się i zamykały niczym żaluzje za każdym razem, gdy wyposażone w potężne szczęki stworzenie wdychało powietrzem.
Po prawej stronie Megan stała znacznie bardziej człekokształtna postać, smukła i o długich kończynach. Przygarbiła się lekko, niemal lekceważąco, w promieniach popołudniowego słońca.
Uthacalthinga coś rozbawiło — zdał sobie sprawę Fiben. — Ja zwykle.
Rzecz jasna ambasador Uthacalthing uważał, że wszystko je zabawne. Swą postawą, łagodnym falowaniem srebrzystych witek unoszących się ponad małymi uszami oraz błyskiem złocistych szeroko rozstawionych oczu, blady tymbrimski poseł zdawał się wyrażać coś, czego nie można było powiedzieć głośno — coś, co graniczyło z obelgą dla odlatującej synthiańskiej dyplomatki.
Swoio Shochuhun wygładziła wąsy, po czym wystąpiła naprzód by pożegnać się kolejno z każdym ze swych kolegów. Gdy Fiben patrzył na wykonywane przez nią przed Kaultem ozdobne ceremonialne ruchy łapą, uderzyło go, jak bardzo Sythianka przypomina wielkiego, pękatego szopa, ubranego niczym jakiś starożytni wschodni dworzanin.
Kault, olbrzymi Thennanianin, nadął swój grzebień i pokłonił się na znak odpowiedzi. Dwoje Galaktów o nierównych rozmiarach wymieniło dowcipne uwagi w piskliwym, wysoce fleksyjnym szóstym galaktycznym. Fiben wiedział, że nie czują oni do siebie zbytniej sympatii, ale też nie można sobie wybierać przyjaciół, prawda? — szepnął Simon.
Masz cholerną rację — zgodził się Fiben. Była w tym ironia. Kudłaci, ostrożni Synthianie to jedni z niewielu „sojuszników” Ziemi w politycznym i militarnym trzęsawisku — Pięciu Galaktyk. Ci niesamowici egocentrycy słynęli z tchórzostwa. Odlot Swoio stanowił praktycznie gwarancję, że żadne z tłustych, kudłatych wojowników nie pośpieszą Garthowi z pomocą w czarnej godzinie.
Tak samo, jak żadna pomoc nie nadejdzie z Ziemi ani z Tymbrimi, oni mają w tej chwili wystarczająco wiele własnych problemów. Fiben znał szósty galaktyczny wystarczająco dobrze, by zrozumieć niektóre ze słów, które wielki Thennanianin mówił Swoio. Najwyraźniej Kault nie był najlepszego zdania o ambasadorach, którzy porzucają swe placówki.
Trzeba to przyznać Thennanianom — pomyślał Fiben. Rodacy mogli być fanatykami. Z pewnością znajdowali się na aktualnej liście oficjalnych wrogów Ziemi. Niemniej jednak wszędzie podziwiano ich odwagę i rygorystyczne poczucie honoru. No cóż, nie zawsze można sobie wybierać przyjaciół, podobnie jak wrogów.
Swoio podeszła do Megan Oneagle. Pokłon Synthianki był odrobinę płytszy niż ten, który zaoferowała Kaultowi. Ostatecznie osiągnęli stosunkowo niską rangę wśród opiekunów galaktyki.???? jaką w związku z tym masz ty — powiedział sobie Fiben. Megan pokłoniła się w odpowiedzi.
Przykro mi, że pani odlatuje — zwróciła się do Swoio w szóstym galaktycznym z wyraźnym akcentem. — Proszę przekazać rodakom naszą wdzięczność za ich dobre życzenia. Usnę — mruknął Fiben. — Powiedz reszcie szopów, że jesteśmy wdzięczni jak sto diabłów.