Frederick zamrugał powiekami. Zdając sobie sprawę, że już za późno na wycofanie tych słów, mamrotał dalej.
— …jedyne planety, na których pozwolono się osiedlić Ziemskiemu Klanowi, to spaprane już przez nieziemniaków…
Drugi człowiek, doktor M’Bzwelli, zaczął pokasływać. Frederick zamknął się i odwrócił spojrzenie. Ludzki mężczyzna podniósł wzrok i spojrzał na Athaclenę.
— Przyparła nas pani do muru — westchnął. — Czy możemy prosić, by pozwoliła nam pani się wytłumaczyć, zanim wniesie pani oskarżenie? Rozumie pani, my… nie jesteśmy reprezentantami naszego rządu. Jesteśmy… prywatnymi przestępcami.
Athaclena poczuła osobliwy rodzaj ulgi. Stare, dwuwymiarowe przedkontaktowe ziemskie filmy — zwłaszcza te thrillery o „policjantach i złodziejach” tak popularne wśród Tymbrimczyków — częste zdawały się obracać wokół tego, jak jakiś starożytny gwałciciel prawa podejmował próbę „uciszenia świadka”. Athaclena częścią umysłu zastanawiała się, jak dalece atawistyczni są naprawdę jej rozmówcy. Odetchnęła głęboko i skinęła głową.
— Niech będzie. Na czas obecnego kryzysu możemy odłożyć tę kwestię na bok. Wprowadźcie mnie proszę w tutejszą sytuację. Co nieprzyjaciel próbuje osiągnąć za pomocą tego gazu?
— On osłabia wszystkich ludzi, którzy go wdychają — odparła doktor Taka. — Godzinę temu nadano komunikat. Najeźdźcy oznajmili, że porażeni muszą otrzymać antidotum przed upływem tygodnia, gdyż w przeciwnym razie umrą. Rzecz jasna, podają je wyłącznie na terenach miejskich.
— Gaz szantażujący! — szepnęła Athaclena. — Chcą wziąć wszystkich ludzi na planecie jako zakładników!
— No właśnie. Musimy zgłosić się do nich lub paść trupem w ciągu sześciu dni.
Korona Athacleny zaiskrzyła pod wpływem gniewu. Gaz szantażujący był nieodpowiedzialną bronią, nawet jeśli jego użycie w pewnych, ściśle określonych typach wojny było legalne.
— Co się stanie z waszymi podopiecznymi?
Neoszympansy istniały od zaledwie kilku stuleci i nie powinno się ich zostawiać na pustkowiu bez nadzoru.
Doktor Taka skrzywiła usta. Najwyraźniej ona również była zaniepokojona.
— Wydaje się, że na większość szymów gaz nie podziałał. Ale wśród nich jest bardzo niewielu urodzonych przywódców, takich jak Benjamin czy doktor Schultz.
Brązowe małpie oczy doktora Schultza spojrzały w dół, na jego ludzką przyjaciółkę.
— Nie martw się, Susan. Jak mówisz, jakoś z tego wybrniemy — zwrócił się z powrotem w stronę Athacleny. — Będziemy ewakuować ludzi etapami. Najpierw dzieci i starcy, dziś w nocy. Jednocześnie zaczniemy niszczyć ośrodek i zacierać ślad tego, co się tu działo.
Widząc, że Athaclena ma zamiar wyrazić sprzeciw, postarzały neoszympans uniósł dłoń.
— Tak, tak. Zaopatrzymy panią w kamery i pomocników, by mogła pani najpierw zebrać dowody. Czy to wystarczy? Nigdy nam się nie śniło, by przeszkodzić pani w spełnieniu obowiązku.
Athaclena wyczuwała gorycz szymskiego genetyka, nie współ czuła mu jednak. Wyobraziła sobie, jak poczułby się jej ojciec, gdyby o tym usłyszał. Uthacalthing lubił Ziemian. Ta nieodpowiedzialna, przestępcza działalność zraniłaby go głęboko.
— Nie ma sensu dawać Gubru usprawiedliwienia dla ich agresji — dodała doktor Taka. — Sprawę goryli można przedstawić Tymbrimskiej Radzie Najwyższej, jeśli pani sobie życzy. Nasi sojusznicy będą mogli zdecydować, jakie podjąć kroki, czy wystąpić z formalnym oskarżeniem, czy też pozostawić ukaranie nas naszemu rządowi.
Athaclena dostrzegła logikę propozycji. Po chwili skinęła głową.
— Niech i tak będzie. Przynieście mi swoje kamery, a zarejestruję i pożar.
20. Galaktowie
Admirałowi floty — Suzerenowi Wiązki i Szponu — ta sprzeczka wydawała się głupotą. Rzecz jasna, z cywilami zawsze tak było. Kapłani i biurokraci ciągle się kłócili. To wojownicy byli rzecznikami czynu!
Niemniej admirał musiał przyznać, że udział w pierwszej prawdziwej debacie politycznej, którą odbyli we trójkę, był ekscytujący. W ten sposób — zgodnie z tradycją — Gubru dochodzili do prawdy — poprzez presję i zwadę, perswazję i taniec, aż wreszcie osiągnięto nowy consensus.
A potem…
Suzeren Wiązki i Szponu odepchnął od siebie tę myśl. Było o wiele za wcześnie, by myśleć o pierzeniu. Będzie jeszcze wiele sporów, wiele przepychanek i manewrów w walce o najwyższą grzędę, zanim nadejdzie ów dzień.
Jeśli chodzi o tę pierwszą debatę, admirał z zadowoleniem podjął się roli arbitra między swymi dwoma zwaśnionymi partnerami. To był udany początek.
Terranie z małego kosmoportu nadali dobrze napisane ceremonialne wyzwanie. Suzeren Poprawności upierał się, że trzeba wysłać Żołnierzy Szponu, by zwyciężyli obrońców w bezpośredniej walce. Suzeren Kosztów i Rozwagi nie zgadzał się z tym. Przez pewien czas krążyli wokół siebie na podium statku flagowego, przyglądając się sobie i wyskrzekując sprzeczne oświadczenia.
— Wydatki trzeba ograniczać!
Ograniczać tak, byśmy nie musieli!
Nie musieli obciążać innych frontów!
W ten sposób Suzeren Kosztów i Rozwagi podkreślał, że ich ekspedycja była jedynie jedną z wielu akcji wiążących obecnie siły Klanu Gooksyu-Gubru. W gruncie rzeczy była to raczej pomniejsza utarczka. Z drugiej strony spirali galaktycznej panowało napięcie. W takich chwilach zadaniem Suzerena Kosztów i Rozwagi była ochrona klanu przed nadmiernym rozciągnięciem sił.
W odpowiedzi na to Suzeren Poprawności nastroszył pióra na znak oburzenia.
Suzeren Wiązki i Szponu obserwował walkę ze swej grzędy dowodzenia, by stwierdzić, czy zamanifestują się jakieś wyraźne wzorce dominacji. Czuł się podekscytowany widząc i słysząc tańce debatowe znakomicie wykonywane przez tych, których wybrano na jego małżonków. Cała trójka była najświetniejszym produktem inżynierii „gorących jaj” stworzonej celem uwydatnienia najwartościowszych cech gatunku.
Po chwili stało się oczywiste, że jego partnerzy znaleźli się w sytuacji patowej. Decyzję będzie musiał podjąć Suzeren Wiązki i Szponu.
Z pewnością byłoby mniej kosztowne, gdyby korpus ekspedycyjny po prostu zignorował zuchwałych dzikusów na dole, dopóki gaz szantażujący nie zmusi ich do poddania się. Albo też, wystarczyłoby wydać prosty rozkaz, by ich reduta została zamieniona w żużel. Suzeren Poprawności odmawiał jednak zgody na którąś z tych opcji. Takie czyny byłyby katastrofą, upierał się kapłan.
Biurokrata z równą nieugiętością domagał się, by nie marnować dobrych żołnierzy na coś, co w istocie było jedynie gestem.
Obaj dowódcy znaleźli się w impasie. Okrążali się nawzajem, skrzeczeli i otrzepywali swój biały, lśniący puch, spoglądając na Suzerena Wiązki i Szponu. Wreszcie admirał nastroszył upierzenie i wszedł na podium, by się do nich przyłączyć.