— Siły naziemne zaatakują ich, wiązka przeciw wiązce, ręka przeciw szponowi.
Sprawa była rozstrzygnięta. Pułkownik-jastrząb Żołnierzy Szponu zasalutował i pognał wykonać rozkaz.
Rzecz jasna, ta decyzja podniosła nieco pozycję grzędy Poprawności, a obniżyła Rozwagi. Walka o dominację dopiero się jednak rozpoczęła.
Tak to wyglądało u ich dalekich przodków, zanim Gooksyu zamienili prymitywnych pra-Gubru w gwiezdnych wędrowców. Ich opiekunowie postąpili mądrze. Zachowali starożytne wzorce zachowania, ukształtowali je i rozszerzyli, tworząc użyteczną, logiczną formę rządu, przydatną dla rozumnej rasy.
Niemniej część dawnej funkcji pozostała. Suzeren Wiązki i Szponu i zadrżał, gdy napięcie wywołane sporem zelżało. Choć wszyscy trzej byli jeszcze całkiem bezpłciowi, admirał poczuł przez chwilę dreszcz, który miał charakter dogłębnie, całkowicie seksualny.
21. Fiben i Robert
Obie ekipy ratunkowe spotkały się ze sobą, gdy pokonały już ponad milę drogi wiodącej ku górnej przełęczy. Było to smutne spotkanie. Trójka, która rano ruszyła w drogę z Benjaminem, była zbyt zmęczona, by zrobić coś więcej niż tylko skinąć głową przybitej grupie wracającej z miejsca katastrofy.
Jednakże para uratowanych zakrzyknęła radośnie na swój widok.
— Robert! Robert Oneagle! Kiedy cię wypuścili ze szkółki? Czy twoją mamusia wie, że tu jesteś?
Ranny szym wspierał się na zaimprowizowanej kuli. Miał na sobie przypalone szczątki wystrzępionego ubioru pokładowego TAASF. Robert spojrzał na niego w górę z noszy i uśmiechnął się mimo oszołomienia wywołanego środkiem znieczulającym.
— Fiben! Na imię Goodall, to ty spadłeś, fajcząc się, z nieba? To do ciebie podobne. Nieźle narozrabiałeś. Skopałeś łódź wywiadowczą wartą dziesięć megakredytów!
Fiben wywrócił oczyma.
— Powiedz raczej pięć. To była stara balia, choć nie mogłem na nią narzekać.
Robert poczuł ukłucie osobliwej zazdrości.
— I co? Zdaje się, że dostaliśmy wtłuki.
— Można to tak określić. Jeden na jednego walczyliśmy nieźle. Wszystko poszłoby dobrze, gdyby było nas wystarczająco wielu. Robert wiedział, co jego przyjaciel ma na myśli.
— Chcesz powiedzieć, że nie ma granic tego, co można osiągnąć, gdy ma się do dyspozycji…
— Nieskończoną liczbę małp? — przerwał mu Fiben. Jego parsknięcie było czymś mniej niż śmiech, lecz więcej niż ironiczny uśmiech.
Pozostałe szymy mrugały skonsternowane. Żarty na tym poziomie były dla nich odrobinę zbyt trudne, lecz jeszcze bardziej niepokojące było to, z jaką beztroską szen przerywał człowiekowi, który był synem Koordynatora Planetarnego!
— Żałuję, że nie było mnie wtedy z tobą — stwierdził z powagą Robert.
Fiben wzruszył ramionami.
— Tak, Robercie. Wiem o tym. Ale wszyscy mieliśmy swoje rozkazy.
Przez dłuższą chwilę zachowywali milczenie. Fiben znał Megan Oneagle wystarczająco dobrze i solidaryzował się z Robertem.
— Cóż, myślę, że czeka nas obu robota w górach. Wyznaczono nas do zajmowania łóżek i nękania pielęgniarek — Fiben westchnął, spoglądając na południe. — Pod warunkiem, że zdołamy znieść świeże powietrze — popatrzył w dół, na Roberta. — Te szymy opowiedziały mi o ataku na centrum. To brzmiało groźnie.
— Clennie pomoże im doprowadzić wszystko do porządku — odparł Robert. Zaczynał tracić świadomość. Najwyraźniej znieczulono go aż po delfini otwór nosowy. — Ona wie dużo… dużo więcej niż jej się zdaje.
Fiben słyszał o córce tymbrimskiego ambasadora.
— Jasne — zgodził się cichym głosem, gdy pozostali ponownie unieśli nosze. — Nieziemniaczka doprowadzi wszystko do porządku. Najpewniej skończy się na tym, że ta twoja dziewczyna wyśle wszystkich do kicia, nie zważając na inwazję!
Robert był już jednak daleko. Fiben odniósł nagle niepokojące wrażenie. Wydało mu się, że oblicze ludzkiego mela nie miało już w pełni terrańskiego charakteru. Jego senny uśmiech był odległy i dotknięty przez coś… nieziemskiego.
22. Athaclena
Do ośrodka wróciła wielka liczba szymów ściągających z lasu, gdzie kazano im się ukryć. Frederick i Benjamin skierowali je do pracy przy rozbiórce i podpalaniu budynków oraz ich zawartości. Athaclena i jej dwóch pomocników ganiali z jednego miejsca na drugie, z uwagą rejestrując wszystko przed podłożeniem ognia.
Była to ciężka praca. Nigdy w swym życiu córka dyplomaty nie czuła się równie zmęczona. Mimo to nie mogła pozwolić, by choć najmniejszy skrawek dowodów nie został zarejestrowany. To była sprawa obowiązku.
Około godzinę przed zmierzchem na teren obozowiska przybył kontyngent goryli. Były one większe, ciemniejsze, bardziej pochylone i podobniejsze do dzikich zwierząt niż pilnujące ich szymy. Pod starannym nadzorem zajęły się prostymi zadaniami, pomagając w niszczeniu jedynego domu, jaki w życiu znały.
Zbite z tropu przyglądały się, jak ich Ośrodek Szkoleniowo-Egzaminacyjny oraz Kwatery Podopiecznych zamieniały się w żużel. Kilka z nich próbowało nawet powstrzymać zniszczenie. Stawały drodze mniejszym, pokrytym sadzą szymom i poruszały energicznie dłońmi, wykonując znaki migowe, by im powiedzieć, że czynią źle.
Athaclena rozumiała, że z ich punktu widzenia nie było w tym logiki. Niemniej jednak postępowanie istot należących do klasy opiekunów często wydawało się głupie.
Wreszcie wielcy przedpodopieczni stanęli pośród kłębów dymu z małymi stosami u stóp. Zsypali na nie swój osobisty majątek — zabawki, pamiątki oraz proste narzędzia. Wpatrywali się tępo w ruiny, nie wiedząc co robić dalej.
O zmierzchu Athaclena była już niemal doszczętnie wyczerpana emocjami przepływającymi przez teren ośrodka. Siedziała na pniaku drzewa, pod wiatr od płonących kwater podopiecznych, nasłuchując niskich, chrapiących jęków wielkich małp. Jej pomocnicy spoczęli ciężko w pobliżu ze swymi kamerami i torbami pełnymi próbek, wpatrzeni w obraz zniszczenia. Migotliwe płomienie odbijały się w białkach ich oczu.
Athaclena wycofała swą koronę, a jedynym, co była w stanie kennować, był Glif Jedności — połączenie, w którym uczestniczyły wszystkie istoty w leśnej dolinie. Nawet ten obraz tła mrugał i migotał. Widziała go na sposób metaforyczny — jako żałosnego i obwisłego, niczym smętna flaga o wielu barwach.
Było to honorowe — przyznała niechętnie. Ci uczeni pogwałcili traktat, nie można ich jednak było oskarżyć o robienie czegoś naprawdę sprzecznego z naturą.
Według wszelkich realnych kryteriów goryle były tak samo gotowe do Wspomagania jak szympansy na sto ziemskich lat przed Kontaktem. Gdy jednak ten ostatni wprowadził ludzi w obręb ga-| laktycznego społeczeństwa, zostali zmuszeni do kompromisów, Oficjalnie traktat dzierżawny, który potwierdził ich prawa do ojczystego świata, miał zadbać o to, by lista pozostawionych odłogiem ziemskich gatunków pozostała nie naruszona i zapasy Potencjału Rozumności tej planety nie zostały zużyte zbyt szybko.
Wszyscy jednak wiedzieli, że mimo legendarnych skłonności prymitywnych ludzi do masowej eksterminacji. Ziemia wciąż była niezwykłym przykładem genetycznej różnorodności, posiadającym rzadko spotykany zakres typów i form nietkniętych przez galaktyczną cywilizację.
Ponadto… kiedy przedrozumny gatunek był gotowy do Wspomagania, to był gotowy, i już!
Nie, było jasne, że traktat wymuszono na ludziach w chwili ich słabości. Przyznano im prawa do neodelfinów i neoszympansów — gatunków, które posunęły się już daleko na drodze do rozumności jeszcze przed Kontaktem. Starsze klany nie miały jednak zamiaru pozwolić, by Homo sapiens wspomagał więcej gatunków niż ktokolwiek inny!