To by przecież dało dzikusom status starszych opiekunów!
Athaclena westchnęła.
Z pewnością było to niesprawiedliwe. Ten fakt jednak nie miał znaczenia. Galaktyczne społeczeństwo opierało się na dotrzymywaniu przysiąg. Traktat był solenną obietnicą złożoną przez jeden gatunek drugiemu. Nie można było nie zameldować o jego pogwałceniu.
Żałowała, że nie ma tu jej ojca. Uthacalthing wiedziałby, jak się ustosunkować do tego, czego świadkiem była — pełnej dobrych intencji pracy tego nielegalnego ośrodka i nikczemnych, lecz być może legalnych działań Gubru.
Uthacalthing był jednak daleko, tak daleko, że nie mogła go dosięgnąć nawet za pośrednictwem Sieci Empatycznej. Jedyne, co była w stanie wyczuć, to fakt, że jego specyficzny rytm wciąż wibrował słabo na poziomie nahakieri. Choć dawało to jej pocieszenie, gdy mogła zamknąć oczy i uszy wewnętrzne, by kennować go delikatnie, owo słabe wspomnienie o nim nie mówiło jej wiele. Esencje nahakieri mogły się utrzymywać długi czas po tym, jak dana osoba opuściła już ten świat, jak miało to miejsce w przypadku jej zmarłej matki, Mathicluanny. Unosiły się one, niczym pieśni ziemskich wielorybów, na pograniczu tego, co mogły poznać istoty, których tycie oparte było na rękach i ogniu.
— Przepraszam panią — szorstki głos, który był niczym więcej niż tylko chrapliwym warknięciem, przebił się przez słaby glif tła, rozpraszając go. Athaclena potrząsnęła głową. Otworzywszy oczy, ujrzała neoszympansa z futrem pokrytym sadzą i ramionami pochylonymi ze zmęczenia.
— Proszę pani? Dobrze się pani czuje?
— Tak. Nic mi nie jest. O co chodzi?
Anglie drażnił nieprzyjemnie jej gardło, obolałe już od dymu i zmęczenia.
— Dyrektorzy chcą się z panią zobaczyć.
Ale rozmowny typ. Athaclena ześliznęła się z pniaka. Jej pomocnicy jęknęli w typowy dla szymów, teatralny sposób, zebrali swe taśmy i próbki, a następnie podążyli za nią.
Przy rampie załadowczej stało kilka powietrznych ciężarówek. Szymy i goryle wnosiły nosze do latających wehikułów, które następnie wzbijały się w zapadającą noc z cichym brzęczeniem grawitorów. Ich światła oddalały się w kierunku Port Helenia.
— Myślałam, że wszystkie dzieci i osoby starsze już ewakuowano. Dlaczego nadal ładujecie ludzi w takim pośpiechu?
Goniec wzruszył ramionami. Przeżyte dziś napięcie pozbawiło wiele szymów typowej dla nich iskry. Athaclena była pewna, że jedynie obecność goryli — którym musiały służyć przykładem — zapobiegła masowemu atakowi wywołanemu stresem atawizmu. Jak na tak młody gatunek podopieczny szymy spisywały się jednak zaskakująco dobrze.
Sanitariusze wybiegali ze szpitalika i wpadali do niego, rzadko jednak zawracali głowę bezpośrednio obu ludzkim dyrektorom. Neoszympansi uczony, doktor Schultz, stał przed nimi i — jak się zdawało — załatwiał większość spraw osobiście. U jego boku szyma Fredericka zastąpił dawny towarzysz Athacleny, Benjamin.
Na pobliskim pomoście spoczywał niewielki stos dokumentów oraz sześcianów rejestrujących. Zawierały one genealogię oraz dossier genetyczne wszystkich goryli, jakie kiedykolwiek żyły w ośrodku.
— Och, szanowna Tymbrimka Athaclena — odezwał się Schultz. W jego głosie nie było niemal śladu zwykłego dla szymów pomruku. Pokłonił się, po czym uścisnął jej dłoń na sposób lubiany przez jego rasę — pełny uścisk podkreślający przeciwstawny kciuk.
— Proszę nam wybaczyć naszą marną gościnność — poprosił. — Mieliśmy zamiar wydać specjalną kolację z głównej kuchni… coś w rodzaju uroczystego pożegnania. Obawiam się jednak, że będziemy się musieli zadowolić racjami z puszek.
Podeszła do nich mała szymka dźwigająca tacę zastawioną szeregiem pojemników.
— Doktor Ełayne Soo jest naszą dietetyczką — ciągnął Schultz. — Powiedziała mi, że te smakołyki powinny pani odpowiadać.
Athaclena wytrzeszczyła oczy. Koothra! Tutaj, w odległości pięciuset parseków do domu, znalazła ciasto do natychmiastowego przyrządzenia produkowane w jej rodzinnym mieście. Nie mogła się powstrzymać od roześmiania się w głos.
— Załadowaliśmy pełen zapas tego, plus inne towary, na pani latadło. Rzecz jasna, radzimy, by porzuciła pani wehikuł, gdy tylko się pani stąd oddali. Nie upłynie wiele czasu, zanim Gubru uruchomią własną sieć satelitów. Od tej chwili podróże powietrzne staną się niepraktyczne.
— Lot w kierunku Port Helenia nie będzie niebezpieczny — wskazała Athaclena. — Gubru przez wiele dni będą się spodziewać napływu ludzi pragnących otrzymać antidotum — wskazała ręką na gorączkową aktywność. — Wyczuwam, że jesteście tak bliscy paniki, dlaczego? Dlaczego ewakuujecie ludzi w takim pośpiechu? Kto…
Choć Schultz wyglądał, jakby obawiał się jej przerwać, odkaszlnął jednak i potrząsnął znacząco głową. Benjamin spojrzał na Athaclenę błagalnie.
— Proszę, ser — zwrócił się do niej cichym głosem Schultz. — Proszę mówić cicho. Większość naszych szymów nie domyśliła się… — nie dokończył zdania.
Athaclena poczuła, że przez jej kołnierz przebiegł zimny dreszcz. Po raz pierwszy przyjrzała się uważniej obu ludzkim dyrektorom, Tace i M’Bzwellemu. Przez cały czas milczeli, kiwając głowami, jak gdyby rozumieli i aprobowali wszystko, co powiedziano.
Czarna kobieta, doktor Taka, uśmiechnęła się do niej, nie mrugając oczami. Korona Athacleny sięgnęła ku niej, po czym zwinęła się z obrzydzenia.
Odwróciła się błyskawicznie w stronę Schultza.
— Zabijacie ją!
Schultz skinął głową z nieszczęśliwą miną.
— Proszę, ser. Cicho. Oczywiście ma pani rację. Podałem moim drogim przyjaciołom narkotyk, by tworzyli fasadę, dopóki moi nieliczni dobrzy szymscy administratorzy nie uporają się z robotą i nie odeślą naszych ziomków bez wywołania paniki. Zrobiłem to na ich żądanie. Doktor Taka i doktor M’Bzwelli czuli, że ich stan zbyt szybko się pogarsza pod wpływem gazu — dodał smutnym, słabym tonem.
— Nie musieliście wykonywać ich poleceń! To morderstwo!
Benjamin był wstrząśnięty. Schultz skinął głową.
— To nie było łatwe. Szym Frederick nie potrafił znieść tego wstydu nawet przez tak krótki czas i poszukał ukojenia. Ja również zapewne wkrótce odebrałbym sobie życie, gdyby moja śmierć nie była i tak już równie nieunikniona jak śmierć moich ludzkich kolegów.
— Co masz na myśli?
— To, że Gubru najwyraźniej nie są zbyt dobrymi chemikami! — postarzały neoszympans roześmiał się z goryczą. Jego śmiech przeszedł w kaszel. — Ich gaz zabija niektórych ludzi. Działa szybciej niż zapowiadali. Wydaje się też wpływać na niektórych spośród nas, szymów.
Athaclena wciągnęła powietrze.
— Rozumiem. Wolałaby nie rozumieć.
— Jest jeszcze jedna sprawa, o której — jak sądzimy — powinniśmy panią powiadomić. Chodzi o komunikat nadany przez najeźdźców — oznajmił Schultz. — Niestety, był w trzecim galaktycznym, gdyż Gubru mają anglic w pogardzie, a nasz program tłumaczący jest prymitywny. Wiemy jednak, że dotyczył pani ojca.
Athaclena czuła się oddalona, jak gdyby unosiła się ponad tym wszystkim. W tym stanie jej odrętwiałe zmysły rejestrowały przypadkowe szczegóły. Kennowała prosty ekosystem lasu — małe miejscowe zwierzęta skradające się z powrotem do doliny, marszczące losy pod wpływem gryzącej woni pyłu. Unikały terenów położonych blisko ośrodka ze względu na wciąż tlące się tam ognie.