— Tak — skinęła głową w zapożyczonym geście, który nagle znowu wydał się jej obcy. — Proszę mi powiedzieć. Schultz odkaszlnął.
— Cóż, wygląda na to, że widziano, jak gwiezdny krążownik pani ojca opuszczał planetę. Ścigały go statki wojenne. Gubru podają, że nie dotarł do punktu transferowego. Rzecz jasna, nie można wierzyć w to, co mówią…
Jej biodra zakołysały się lekko i nierytmicznie. Athaclena zachwiała się. Odwołana żałoba — niczym drżenie warg ludzkiej dziewczyny, która zaczynała czuć nieutulony żal.
Nie. Nie będę teraz o tym myśleć. Później. Później postanowię, co mam czuć.
— Rzecz jasna, udzielimy pani wszelkiej leżącej w naszych możliwościach pomocy — ciągnął spokojnie szym Schultz. — Pani latadło jest wyposażone w broń, a także żywność. Jeśli pani sobie życzy, może pani polecieć tam, gdzie zabrano pani przyjaciela, Roberta Oneagle’a. Mamy jednak nadzieję, że zechce pani na pewien czas pozostać z ewakuowanymi, przynajmniej do chwili, gdy goryle zostaną bezpiecznie ukryte w górach, pod opieką jakichś posiadających odpowiednie kwalifikacje ludzi, którzy mogli się uratować.
Schultz spojrzał na nią poważnie brązowymi oczyma pełnymi smutku i udręki.
— Wiem, że prosimy o bardzo wiele, czcigodna Tymbrimko Athacleno, ale czy zaopiekuje się pani na razie naszymi dziećmi, gdy udadzą się na wygnanie na pustkowie?
23. Wygnanie
Brzęczący łagodnie grawilot unosił się ponad nierównym szeregiem ciemnych grzbietów skalistych grani. Krótkie, południowe cienie zaczęły się ponownie wydłużać, gdy Gimelhai minęła zenit. Wehikuł usiadł w półmroku pomiędzy kamiennymi grzbietami. Jego silniki zamruczały i umilkły.
Posłaniec czekał na pasażerów w umówionym miejscu. Gdy Athaclena wyszła z maszyny, szym wręczył jej list. Benjamin tymczasem szybko rozpostarł ponad małym latadłem chroniący przed radarem kamuflaż.
W dostarczonym liście Juan Mendoza, posiadacz gospodarstwa leżącego nad Przełęczą Lorne meldował o bezpiecznym przybyciu Roberta Oneagle’a oraz małej Aprii Wu. Robert wracał do zdrowia, twierdził przekaz. Za jakiś tydzień będzie mógł wstać z łóżka.
Athaclena odczuła ulgę. Bardzo gorąco pragnęła zobaczyć się z Robertem i to nie tylko dlatego, iż potrzebna była jej rada, jak pokierować obdartą bandą uchodźców — goryli i neoszympansów.
Niektóre z szymów z Centrum Howlettsa — te na które podziałał gubryjski gaz — udały się do miasta razem z ludźmi w nadziei, że zgodnie z obietnicą otrzymają antidotum… i że ono zadziała. Athaclenie została do pomocy jedynie garstka naprawdę odpowiedzialnych szymskich techników.
Być może zjawi się więcej szymów — powiedziała sobie — a może nawet jacyś przedstawiciele ludzkich władz, którzy uciekli przed zagazowaniem przez Gubru. Miała nadzieję, że wkrótce pojawi się jakiś reprezentant rządu, by przejąć dowództwo.
Następna wiadomość z gospodarstwa Mendozów była napisana przez ocalonego z bitwy w kosmosie szyma. Ów członek milicji domagał się pomocy w nawiązaniu kontaktu z ruchem oporu.
Athaclena nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Wczoraj, w późnych godzinach nocnych, gdy wielkie statki opadły na Port Helenia i miasta archipelagu, odbywano gorączkowe rozmowy telefoniczne i radiowe pomiędzy najróżniejszymi miejscami na całej planecie. Meldowano o naziemnych starciach w kosmoporcie. Niektórzy podawali, że przez pewien czas toczyła się nawet walka ręcz. Potem zapadła cisza i gubryjska armada ugruntowała swe panowanie bez dalszych incydentów.
Wydawało się, że w ciągu połowy dnia plany oporu, tak starannie przygotowane przez Radę Planetarną, załamały się kompletnie. Wszelkie ślady hierarchii dowodzenia zniknęły, gdyż nikt nie przewidział użycia gazu szantażującego. Jak można było cokolwiek zrobić, skoro niemal każdy człowiek na planecie został w tak prosty sposób wyłączony z akcji?
Tu i ówdzie rozproszone szymy próbowały się zorganizować, głównie za pośrednictwem telefonów. Niewiele z nich jednak sprecyzowało coś więcej niż najbardziej mgliste plany.
Athaclena schowała kartki papieru i podziękowała posłańcowi. W ciągu godzin, jakie upłynęły od chwili ewakuacji, zaczęła odczuwać zachodzącą w niej zmianę. To, co wczoraj było dezorientacją i żalem, zamieniło się w zawziętą determinację.
Wytrwam. Uthacalthing oczekiwałby tego ode mnie. Nie zawiodę go.
Gdziekolwiek będę, nieprzyjaciel w pobliżu będzie miał się z pyszna.
Rzecz jasna, zachowa także dowody, które zebrała. Któregoś dnia może nadarzyć się okazja, by przedstawić je tymbrimskim władzom. Da to jej rodakom sposobność udzielenia ludziom badzo im potrzebnej lekcji tego, jak powinien się zachowywać galaktyczny gatunek opiekunów, zanim będzie za późno.
O ile już nie było za późno.
Benjamin stanął obok niej na pochyłym stoku grani.
— Tam! — wskazał na rozciągającą się u ich stóp dolinę. — Tam są. Przybyli na czas.
Athaclena osłoniła oczy dłonią. Jej korona sięgnęła do przodu i dotknęła otaczającej ją sieci. Tak. Teraz ja również ich widzę.
Długa kolumna postaci posuwała się przez las poniżej. Niewielka liczba małych kształtów brązowego koloru eskortowała liczniejszy szereg większych i ciemniejszych sylwetek. Każde z potężnych stworzeń dźwigało wypchany plecak. Kilka z nich wlokąc się przed siebie, opadało na knykcie jednej z rąk. Dzieci goryli biegały pomiędzy dorosłymi, wymachując rękoma dla równowagi. Eskortujące je szymy pełniły czujną straż, trzymając blisko siebie karabiny wiązkowe. Kierowały swą uwagę nie na kolumnę czy las, lecz na niebo.
Ciężki sprzęt dotarł już okrężną drogą do wapiennych jaskiń w górach, exodus nie będzie jednak bezpieczny, dopóki wszyscy uchodźcy nie znajdą się wreszcie w tych podziemnych redutach.
Athaclena zastanawiała się, co się teraz dzieje w Port Helenia czy na zasiedlonych przez Ziemian wyspach. Najeźdźcy wspomnieli o próbie ucieczki tymbrimskiego statku kurierskiego jeszcze dwukrotnie, po czym przestali o tym mówić.
Jeśli nawet nie zdoła osiągnąć nic innego, musi sprawdzić, czy jej ojciec przebywa na Garthu i czy żyje.
Dotknęła medalionika zawieszonego na cienkim łańcuszku na jej szyi, maleńkiej szkatułki zawierającej spadek po matce — pojedynczą nitkę z korony Mathicluanny. Było to marne pocieszenie, lecz od Uthacalthinga nie otrzymała nawet tego.
Och, ojcze. Jak mogłeś mnie puścić, nie pozostawiając mi nawet swojego pasemka, by służyło mi za przewodnika?
Kolumna ciemnych postaci zbliżyła się szybko. Gdy przechodziły obok, z doliny dobiegło coś w rodzaju niskiej, przypominającej pomruk półmuzyki. Nie przypominała ona niczego, co Athaclena słyszała do tej pory. Siłę te stworzenia miały zawsze, a Wspomaganie usunęło także część ich dobrze znanej delikatności. Ich przeznaczenie jak dotąd pozostawało niejasne, lecz były to rzeczywiście potężne istoty.
Athaclena nie miała zamiaru zachowywać się biernie, służyć po prostu za niańkę dla bandy przedrozumnych istot i włochatych podopiecznych. Jeszcze jedną cechą łączącą Tymbrimczyków z ludźmi było rozumienie potrzeby działania, gdy działo się zło. List od rannego szymskiego astronauty pobudził ją do myślenia.
Zwróciła się do swego adiutanta.
— Nie władam biegle językami Ziemi, Benjaminie. Brakuje mi słowa. Słowa określającego niezwykły rodzaj sił zbrojnych. Mam na myśli armię, która przemieszcza się nocą, skryta w mroku. Która uderza szybko i w milczeniu, by zaskoczeniem nadrobić niewielką liczbę i marne uzbrojenie. Pamiętam, że czytałam, iż podobne oddziały były często spotykane w przed kontaktowej historii Ziemi. Używali wtedy konwencji tak zwanych cywilizowanych legionów, kiedy im to odpowiadało, ale kiedy zechcieli, wprowadzali innowacje. To byłaby k’chu-non krann, armia dzikusów, niepodobna do niczego, co znane jest dzisiaj. Czy rozumiesz, o czym mówię, Benjaminie? Czy jest jakieś słowo na określenie tego, co mam na myśli?