— Czy chodzi pani…? — Benjamin spojrzał szybko w dół na kolumnę małp, które nie ukończyły jeszcze procesu Wspomagania. Posuwały się one ociężale przez rozciągający się w dole las, śpiewając swą dudniącą, niską, niezwykłą pieśń marszową.
Potrząsnął głową, najwyraźniej starając się zapanować nad sobą, lecz jego twarz poczerwieniała i wreszcie rubaszny śmiech niemożliwy do powstrzymania wyrwał się na zewnątrz. Benjamin zaczął pohukiwać. Oparł się o kamienny szpikulec, po czym padł na plecy. Tarzał się w gruncie Garthu i kopał nogami w powietrzu, śmiejąc się w głos.
Athaclena westchnęła. Najpierw na Tymbrimie, potem pomiędzy ludźmi, a teraz tutaj, wśród najmłodszych, najbardziej nieokrzesanych podopiecznych — wszędzie znajdowała dowcipnisiów.
Patrzyła cierpliwie na szympansa, czekając aż mały głuptas odzyska dech i wreszcie wyjaśni jej, co mu się wydało takie zabawne.
CZĘŚĆ DRUGA
PATRIOCI
24. Fiben
Wysokie, patykowate, przypominające bociany postacie obserwowały drogę z dachu ciemnego, przysadzistego bunkra. Ich sylwetki, widoczne na tle późnopopołudniowego słońca, były w nieustannym ruchu. Nerwowo przestępowały z nogi na nogę, jak gdyby najsłabszy dźwięk mógł spowodować, że rzucą się do ucieczki.
Poważne stworzenia, te ptaki. I niebezpieczne jak diabli.
To nie ptaki — tłumaczył sobie Fiben, zbliżając się do punktu kontrolnego. Przynajmniej nie w ziemskim sensie tego słowa.
Była to jednak zadowalająca analogia. Ich ciała pokryte były delikatnym puchem. Ostre, jaskrawożółte dzioby sterczały z gładkich, przesuniętych do tyłu twarzy.
Ponadto, choć ich pradawne skrzydła nie były teraz niczym więcej niż szczupłymi, pokrytymi piórami ramionami, Gubru potrafili latać. Czarne, lśniące plecaki antygrawitacyjne wynagradzały z nawiązką stratę poniesioną przez ich ptasich przodków tak dawno temu.
Żołnierze Szponu. Fiben wytarł dłonie o szorty, nadal jednak były one wilgotne od potu. Kopnął kamyk jedną z nagich stóp i poklepał w bok swego pociągowego konia. Łagodne zwierzę zaczęło skubać kępę miejscowej niebieskiej trawy rosnącej na poboczu.
— Chodź już, Tycho — ponaglał go Fiben, ciągnąc za wodze. — Nie możemy się ociągać, bo zaczną coś podejrzewać. Poza tym sam wiesz, że od tego świństwa cię wzdyma.
Tycho potrząsnął masywną, siwą głową i pierdnął głośno.
— A nie mówiłem — powiedział Fiben, wymachując ręką.
Tuż za koniem w powietrzu unosił się śmigacz towarowy. Pobijana, na wpół przerdzewiała otwarta rolnicza ciężarówka załadowana była pełnymi ziarna workami z szorstkiej juty. Najwyraźniej stojan antygrawitatora jeszcze działał, lecz silnik napędowy był zepsuty.
— No, chodź. Jedziemy dalej — Fiben szarpnął ponownie. Tycho skinął dziarsko głową, jak gdyby koń pociągowy naprawdę rozumiał. Postronki naprężyły się i antygrawitacyjna ciężarówka ruszała za nimi, huśtając się, w stronę punktu kontrolnego.
Wkrótce jednak zawodzący dźwięk dobiegający z przodu ostrzegł ich, że coś się zbliża. Fiben pośpiesznie sprowadził konia wraz z wehikułem na pobocze. Opancerzony poduszkowiec przemknął obok nich z wysokim jękiem, któremu towarzyszył podmuch powietrza. Podobne maszyny pędziły od czasu do czasu na wschód — pojedynczo lub parami — przez cały dzień.
Fiben popatrzył uważnie, by się upewnić, że nic innego się nie zbliża, zanim wprowadził Tycho z powrotem na drogę. Jego ramiona przygarbiły się nerwowo. Koń parsknął, czując coraz silniejszy, nieznany mu zapach najeźdźców.
Stój!
Fiben poderwał się mimo woli. Wzmocniony głos był mechaniczny, bezbarwny i nieugięty.
Przejdź, przejdź na tę stronę… na tę stronę celem kontroli!
Serce Fibena zabiło silniej. Cieszył się, że jego rola wymagała, by udawał przestraszonego. To nie będzie trudne.
Pośpiesz się! Pośpiesz się i stań do kontroli!
Fiben podprowadził Tycho do posterunku kontrolnego, mieszczącego się w odległości dziesięciu metrów na prawo od autostrady. Przywiązał konia do słupka w ogrodzeniu i pognał w miejsce, gdzie oczekiwali dwaj Żołnierze Szponu.
Nozdrza Fibena rozwarły się pod wpływem niewyraźnego, lawendowego aromatu nieziemców.
Ciekawe, jak też by smakowali — pomyślał cokolwiek po barbarzyńsku. Dla jego przodka sprzed dziesięciu pokoleń fakt, że były to istoty rozumne, nie czynił żadnej różnicy. Dla jego protoplastów ptak to był ptak, i tyle.
Pokłonił się nisko z rękoma skrzyżowanymi przed sobą i po raz pierwszy przyjrzał się najeźdźcom z bliska.
Z tej odległości nie robili zbyt wielkiego wrażenia. Co prawda ostry żółty dziób i przypominające brzytwę szpony wyglądały groźnie, lecz wsparte na patykowatych nogach istoty nie były wiele wyższe niż Fiben, a ich kości wyglądały na puste i cienkie.
Nieważne. To byli gwiezdni wędrowcy — istoty należące do klasy opiekunów, których kultura i technika wywodzące się z Biblioteki były już niemal wszechpotężne na długo, zanim ludzie wydźwignęli się z afrykańskiej sawanny, migocząc światłem rodzącej się swej przeraźliwej ciekawości. W chwili, gdy ich ociężale poruszające się naprzód statki podświetlne natrafiły przypadkowo na galaktyczną cywilizację, Gubru i ich podopieczni wywalczyli już sobie znaczącą pozycję pomiędzy potężnymi, międzygwiezdnymi klanami. Zajadły konserwatyzm i łatwość korzystania z Wielkiej Biblioteki zaprowadziły ten gatunek bardzo daleko od chwili, jego opiekunowie odnaleźli go na jego ojczystym świecie i obdarzyli kompletnymi umysłami.
Fiben przypomniał sobie wielkie, potężne krążowniki wojenne pod ich migoczącymi, zmiennobarwnymi osłonami, za którymi lśniła łagodnym blaskiem krawędź galaktyki…
Tycho zarżał i spłoszył się, uskakując na bok, gdy jeden z Żołnierzy Szponu z luźno przewieszonym szablokarabinem przeszedł obok i podszedł do ciągniętej przez niego ciężarówki. Nieziemiec wdrapał się na unoszący się w powietrzu rolniczy wehikuł, by poddać go inspekcji. Drugi ze strażników zaćwierkał coś do mikrofon! Na wpół skryty w miękkim puchu porastającym wąski, ostry mostek stworzenia srebrzysty medalion wydał z siebie urywane słowa w anglicu: