Fiben pogłaskał ręką skryty w pochwie u pasa nóż. Czuł pokusę, by zakraść się na posterunek, przemykając się pod łatwo dostrzegalnymi wiązkami alarmowymi i dać Gubru nauczkę za ich samozadowolenie.
Impuls minął. Fiben potrząsnął głową.
Później — pomyślał — gdy przyniesie im to większą szkodę.
Poklepał Tycho w szyję, przeprowadził konia przez oświetlony obszar w pobliżu posterunku, minął bramę i wszedł do przemysłowej dzielnicy miasta. Na ulicach pomiędzy magazynami i fabrykami panowała cisza. Tu i ówdzie widać było nieliczne szymy śpieszące się gdzieś w jakiejś sprawie pod nadzorem przemykających od czasu do czasu gubryjskich ślizgaczy patrolowych.
Zadając sobie wiele trudu, by go nie zauważono, Fiben przemknął w boczny zaułek. Znalazł tam pozbawiony okien magazyn położony niedaleko od jedynej w kolonii odlewni żelaza. Na jego wypowiedziane szeptem naleganie Tycho wciągnął unoszący się w powietrzu wóz w cienie obok tylnego wejścia do magazynu. Warstwa kurzu świadczyła o tym, że kłódki nie ruszano od tygodni. Fiben przyjrzał się jej z bliska.
— Hmmm.
Wyjął szmatkę z fartuszka, który miał u pasa, i owinął nią wrzeciądz zamka. Ujął go mocno w obie dłonie, zamknął oczy i policzył do trzech, zanim szarpnął z całej siły w dół.
Zamek był mocny, lecz — zgodnie z jego podejrzeniami — rygiel w drzwiach przerdzewiał. Pękł ze stłumionym trzaskiem. Fiben pośpiesznie otworzył zamek i popchnął wrota po szynach. Tycho podążył spokojnie za nim do pogrążonego w mroku wnętrza, ciągnąc za sobą ciężarówkę. Fiben rozejrzał się wokół, by zapamiętać rozmieszczenie potężnych pras i maszyn do obróbki metalu, zanim pognał z powrotem do drzwi, by zamknąć je na nowo.
— Nic ci się nie stanie — powiedział łagodnym tonem, wyprzęgając zwierzę. Wyciągnął z ciężarówki worek owsa i rozsypał go na ziemi, po czym napełnił kadź wodą z pobliskiego kranu. — Wrócę, jeśli zdołam — dodał. — Gdybym nie wrócił przez parę dni, ciesz się tym owsem, a potem zacznij rżeć. Jestem pewien, że ktoś będzie tędy przechodził.
Tycho machnął ogonem i podniósł wzrok sponad owsa. Obdarzył Fibena przygnębionym spojrzeniem, po czym wydał z siebie kolejny cuchnący, gazowy komentarz.
— Hmmm — Fiben skinął głową, machając ręką, by odgonić smród. — Zapewne masz rację, stary przyjacielu. Idę jednak o zakład, że twoi potomkowie również będą się za bardzo przejmować, jeśli ktoś kiedykolwiek uszczęśliwi ich wątpliwym darem tak zwanej inteligencji.
Poklepał konia na pożegnanie i podbiegł susami do drzwi, by wyjrzeć na zewnątrz. Wyglądało na to, że jest czysto. Spokojniej nawet niż w ubogich genetycznie lasach Garthu. Latarnia nawigacyjna na szczycie Gmachu Terrageńskiego nadal się świeciła. Niewątpliwie najeźdźcy korzystali teraz z jej przewodnictwa w swych nocnych operacjach. Gdzieś z oddali dochodziło słabe, elektryczne brzęczenie.
Był już niedaleko od miejsca, w którym miał się spotkać ze swym łącznikiem. To była najbardziej ryzykowna część jego wypadu do miasta.
W ciągu dwóch dni, jakie upłynęły między początkowymi gubryjskimi atakami gazowymi a całkowitym opanowaniem przez najeźdźców wszystkich środków łączności, zgłoszono wiele zwariowanych pomysłów. Pośpieszne, gorączkowe rozmowy telefoniczne oraz komunikaty radiowe przenosiły je od Port Helenia poprzez archipelag aż po zapadłe okolice kontynentu. Podczas tego okresu ludzka populacja miała zupełnie co innego na głowie, zaś to, co pozostało z rządowej łączności, było zakodowane. Głównie szymy, działające z własnej inicjatywy, wypełniały eter pełnymi paniki domysłami i szalonymi planami — w większości przypadków przerażająco głupimi.
Fiben sądził, że to bardzo dobrze, gdyż niewątpliwie nieprzyjaciel już wtedy prowadził nasłuch. Ta histeria musiała potwierdzić jego opinię o neoszympansach.
Niemniej od czasu do czasu odzywały się głosy, które brzmiały rozsądnie. Ziarna ukryte wśród plew. Ludzka antropolog, doktor Taka, przed śmiercią zidentyfikowała wiadomość pochodzącą od jednej z jej dawnych podoktoranckich studentek — niejakiej Cailet Jones, zamieszkałej w Port Helenia. Pani generał postanowiła, że wyśle Fibena, by nawiązał kontakt z tą właśnie szymką.
Niestety, zamieszanie było potworne. Nikt poza doktor Taka nie wiedział, jak wygląda Jones, a zanim ktoś pomyślał, by ją o to zapytać, ludzka uczona już me żyła.
Fibenowi nie podobało się — w najlepszym razie — umówione miejsce spotkania oraz hasło.
Pewnikiem to nawet nie ta noc — gderał pod nosem.
Wyśliznął się na zewnątrz i ponownie zamknął drzwi, wstawiając zniszczony rygiel z powrotem na miejsce, tak że zamek ponownie zawisł w uchwytach. Pierścień był nachylony pod niewielkim kątem, mógł jednak oszukać kogoś, kto nie będzie się przyglądał zbyt uważnie.
Większy księżyc wzejdzie za jakąś godzinę. Fiben musiał się śpieszyć, jeśli miał zdążyć na spotkanie.
Bliżej centrum Port Helenia, lecz wciąż w „gorszej” części miasta, zatrzymał się na małym placu, by popatrzeć na światło bijące z wąskiego piwnicznego okna baru dla szymów z klasy pracującej. Ciężka, basowa muzyka sprawiała, że szyby drżały w drewnianych ramach. Fiben czuł jej wibrację podeszwami stóp nawet po drugiej stronie ulicy. Była to jedyna oznaka życia w odległości wielu przecznic we wszystkich kierunkach, jeśli nie liczyć cichych mieszkań, z których przyćmione światło przebijało się słabo przez szczelnie zaciągnięte zasłony.
Fiben skrył się w mroku, gdy nadleciał wirujący robot patrolowy, unoszący się na wysokości metra nad jezdnią. Wieżyczka przysadkowatej maszyny obróciła się, by namierzyć jego pozycję, w chwili, gdy robot go mijał. Czujniki musiały go wykryć jako łunę podczerwieni wśród skrytych we mgle drzew. Maszyna jednak ruszyła w dalszą drogę. Zapewne zidentyfikowała go jako zwykłego neoszympansa.
Fiben widział inne postacie o ciemnym futrze, które podobnie jak on sunęły przez ulice, garbiąc plecy. Najwyraźniej pustka w mieście była wywołana raczej względami psychologicznymi niż godziną policyjną. Siły okupacyjne nie egzekwowały tej ostatniej ściśle, gdyż wydawało się, że nie ma takiej potrzeby.
Wielu z tych, którzy nie siedzieli w domu, kierowało się do lokali podobnych do tego. Nosił on nazwę „Małpie Grono”. Fiben zmusił się, by przestać się drapać pod brodą, gdzie go uporczywie swędziało. Tego rodzaju przybytki lubili odwiedzać fizyczni robotnicy oraz nadzorowani — szymy, których przywileje rozrodcze były ograniczone przez Dekrety Wspomagania.
Istniały prawa wymagające nawet od ludzi korzystania z poradnictwa genetycznego, gdy zamierzali się rozmnażać. Dla ich podopiecznych — neodelfinów i neoszmpansów — przepisy były jednak daleko surowsze. W tej jednej dziedzinie zwykle liberalne terrańskie prawo ściśle przestrzegało galaktycznych standardów. W przeciwnym razie ludzie utraciliby na zawsze szymy i delfiny na rzecz jakiegoś starszego klanu. Ziemia była o wiele za słaba, by sprzeciwić się najbardziej szanowanej z tradycji.
Mniej więcej jedna trzecia populacji szymów posiadała zielone karty reprodukcyjne zezwalające im na kontrolę nad własną płodnością. Podlegały jedynie przewodnictwu Urzędu Wspomagania i mogły być ukarane, jeśli nie zachowały ostrożności. Szymy z szarymi i żółtymi kartami miały mniej swobody. Mogły, po przyłączeniu się do grupy małżeńskiej, wystąpić o zwrot nasienia lub komórek jajowych, które oddały na przechowanie Urzędowi w wieku młodzieńczym, zanim przeszły rutynową sterylizację. Mogły otrzymać pozwolenie, o ile osiągnęły w życiu coś znaczącego. Częściej jednak się zdarzało, że szymka z „żółtą kartą” donosiła i adoptowała embrion wzbogacony o następną generację „ulepszeń” wprowadzonych przez techników Urzędu.