— Kto powiedział, że nie mogę mówić! — odezwał się bełkotliwie jeden z pijących, niemal niezdolny do formowania słów. Ubzdryngolony pijaczek postąpił krok naprzód, usiłując ustalić źródło owej obelgi. — Czy to ty?
Trzymający Fibena spojrzał na niego groźnie i przyciągnął go bliżej. Zacisnął swój przywodzący na myśl imadło uścisk. Mimo to Fiben zdołał zachować swój sceniczny uśmiech. Mrugnął do niego.
— Może i, kurde, trochę umieją mówić. Ale miałeś rację, że to wszystko banda czworonogów…
— Co!
Najbliższy szym ryknął i spróbował złapać Irongripa. Uśmiechnięty szyderczo mutant usunął się zgrabnie na bok i uderzył go kantem wolnej dłoni. Pijak zawył, zgiął się w pół i zderzył z Fibenem.
Jego przyjaciele runęli już jednak na nich z wrzaskiem. Ramię Fibena zostało wyrwane z uścisku, gdy wszystkich zalała fala rozgniewanego, brązowego futra.
Fiben dał nurka, gdy zamachnęła się na niego warcząca małpa w skórzanej uprzęży roboczej. Pięść przeleciała obok i trafiła w szczękę jednego ze zbirów w kombinezonach. Fiben kopnął następnego nadzorowanego w kolano, gdy ten spróbował go złapać Wywołało to zadowalający jęk, potem jednak wszystko ogarnął chaos latającej w powietrzu wikliny i ciemnych ciał. Tanie, słomiane stoły rozpadły się na kawałki, uderzając w głowy. Powietrze wypełniło się latającym piwem i sierścią.
Orkiestra zwiększyła tempo, jednakże niemal nie było jej słychać poprzez wrzaski wściekłości i radości walki. W pewnym szalonym momencie Fiben poczuł, że uniosły go w górę mocne, małpie ramiona. Nie były one delikatne.
— Hopsa!
Przyleciał ponad bijatyką i wylądował z trzaskiem w samym środku grupy, nie biorących w niej uprzednio udziału, gości. Popatrzyli na niego, chwilowo zakłopotani i oszołomieni. Zanim zdążyli zareagować, Fiben podniósł się z jękiem. Oddalił się kołyszącym krokiem w stronę przejścia. Utykał, gdyż ostry ból przeszywał na wskroś jego wciąż obolałą lewą kostkę.
Walka się rozszerzała. Dwójka nadzorowanych w jaskrawych kombinezonach zmierzała w jego stronę, błyskając kłami. Sprawę pogarszał fakt, że goście, których zabawę tak brutalnie przerwano, zerwali się teraz na nogi, pochrapując z gniewu. Ręce wyciągnęły się w jego stronę.
— Może jakimś innym razem — odparł uprzejmie Fiben. Wydostał się spośród szczątków, skacząc na jednej nodze, i zaczął przechodzić pośpiesznie pomiędzy niskimi stołami, by oddalić się od ścigających. Gdy nie miał już innej drogi przed sobą, nie zawahał się lecz wlazł na parę szerokich, przygarbionych ramion, po czym odbił się, zostawiając za sobą swą chwilową trampolinę, która pochrząkiwała pośród kolejnego stosu połamanej wikliny.
Fiben wywinął salto ponad ostatnim szeregiem gości i upadł na jedno kolano na szerokiej, otwartej przestrzeni — parkiecie do tańca. W odległości zaledwie kilku metrów wznosił się deszczowy wzgórek, gdzie kusząca Sylvie przygotowywała się do swego ostatniego numeru, najwyraźniej nie zważając na narastający tumult na dole.
Fiben przemknął szybko przez parkiet z zamiarem pognania za bar i wydostania się przez jedno ze znajdujących się tam wyjść. Gdy tylko jednak wydostał się na otwartą przestrzeń, spłynął na niego nagle blask padającego z góry światła, które go oślepiło! Wszędzie wokół eksplodował potężny okrzyk radości.
Coś najwyraźniej spodobało się tłumowi. Ale co? Spoglądając w górę, pod światło, Fiben nie mógł dostrzec, by striptizerka zrobiła coś nowego i godnego uwagi — przynajmniej nie bardziej godnego niż przedtem. Nagle zdał sobie sprawę, że Sylvie patrzy prosto na niego! Za ptasią maską dostrzegł obserwujące go z rozbawieniem oczy.
Odwrócił się błyskawicznie. Większość z tych, których nie ogarnęła jeszcze rozszerzająca się wciąż bijatyka, również wpatrywała się w niego. Te okrzyki były na jego cześć. Zdawało się, że nawet Gubru na balkonie nachylił swą osłoniętą goglami głowę w jego stronę.
Nie było czasu na zastanawianie się nad znaczeniem tego wszystkiego. Fiben ujrzał, że jeszcze kilku jego dręczycieli wyplątało się z bijatyki. Rzucali się w oczy w swych jaskrawych strojach. Porozumiewali się ze sobą gestami. Zmierzali w stronę wyjścia, by odciąć mu drogę.
Fiben stłumił narastającą panikę. Zagnali go w kozi róg. Musi być inne wyjście — pomyślał z wściekłością. Nagle zrozumiał, gdzie powinno się ono znajdować. Drzwi dla artystki, z tyłu ponad wyściełanym wzgórkiem tanecznym! Ozdobiona paciorkami brama, przez którą Sylvie dokonała wejścia. Wystarczy szybko wdrapać się na górę, minąć striptizerkę — i w drogę!
Przebiegł na drugą stronę parkietu i skoczył na wzgórek. Wylądował na jednym z wyściełanych stopni.
Tłum ryknął ponownie! Fiben ukucnął i zamarł. Światło jarzących się reflektorów podążyło za nim.
Zmrużył oczy i spojrzał w górę, na Sylvie. Tancerka oblizała wargi i zakołysała miednicą w jego stronę.
Fiben poczuł równocześnie odrazę i przemożny pociąg. Pragnął wdrapać się na wzgórek i schwytać ją. Pragnął też znaleźć jakąś ciemną niszę, gdzieś na gałęzi drzewa, i ukryć się tam.
Na dole bijatyka nadal była zaciekła, przestała się jednak rozprzestrzeniać. Mając do dyspozycji jedynie papierowe butelki i wiklinowe meble, walczący najwyraźniej ograniczyli się do przyjacielskiego obijania się nawzajem, zapominając o pierwotnej przyczyn tumultu.
Na krawędzi parkietu czekały jednak cztery szymy w jaskrawych kombinezonach, które obserwowały go, obracając w palcach przedmioty skryte w kieszeniach. Nadal wyglądało na to, że jest tylko jedna droga wyjścia. Fiben wlazł w kolejną wyściełaną „skalną rozpadlinę”. Tłum zareagował kolejnym okrzykiem. Jego podniecenie narastało. Hałas, zapachy, zamieszanie… Fiben spojrzał przelotnie na morze rozgorączkowanych twarzy. Wszystkie wpatrywały się w niego, oczekując na coś. O co tu chodziło?
Jego uwagę przyciągnęło nagłe poruszenie. Ktoś z balkonu ponad barem machał na niego ręką. Był to mały szym ubrany w ciemny płaszcz z kapturem. Bardziej niż cokolwiek innego wyróżniał go z tego podekscytowanego tłumu wyraz twarzy — spokojny i lodowato zimny.
Fiben rozpoznał nagle małego stręczyciela, który zaczepił go przy wejściu do „Małpiego Grona”. Jego głos nie przebijał się przez kakofonię, w jakiś sposób jednak Fiben odczytał z jego warg słowa.
— Hej, tępaku, spójrz w górę!
Chłopięca twarz skrzywiła się w grymasie. Alfons wskazał ręką do góry.
Fiben skierował wzrok w tamtym kierunku… akurat na czas, by dostrzec, że z krokwi nad jego głową zaczęła spadać połyskująca sieć! Uskoczył na bok czysto instynktownie. Uderzył się mocno o kolejny „kamień”, podczas gdy krawędź spadającej sieci otarła się o stopę. W jego nogę uderzyła elektryczna agonia.
— Gówno pawiana! Co, na imię Goodall…? — zaklął głośno. Minęła chwila zanim zdał sobie sprawę, że część wypełniającego mu uszy ryku stanowi dalszy aplauz. Przerodził się on w okrzyki na jego cześć w chwili, gdy Fiben przewrócił się na bok, trzymając się za nogę, dzięki czemu udało mu się uniknąć następnej pułapki. Tuzin pętli kleistej siatki wypadło z imitacji kamienia i zacisnęło się na obszarze, który przed chwilą zajmował.
Fiben leżał tak nieruchomo, jak tylko mógł. Pocierał stopę i rozglądał się wokół gniewnie i podejrzliwie. Dwukrotnie omal nie dał złapać się w sidła jak jakieś głupie zwierzę. Tłumowi mogło się to wydawać bardzo zabawne, lecz osobiście nie miał ochoty, by zmuszono go do pokonania jakiegoś dziwacznego, wariackiego toru przeszkód.