Выбрать главу

Athaclena skrzywiła się, gdy Robert ponownie walnął w mebel, dając upust swej frustracji. Przynajmniej dwukrotnie zdawało się, że ma zamiar użyć wciąż unieruchomionej prawej ręki zamiast nieuszkodzonej lewej.

— Robercie — nalegała. — Szybko wracasz do zdrowia. Wkrótce będzie można zdjąć ci gips. Proszę cię, nie narażaj tego na niebezpieczeństwo robiąc sobie krzywdę…

— Zbaczasz z tematu! — przerwał jej. — Nawet z gipsem mógłbym wyjść na zewnątrz, pomagać szkolić żołnierzy, czy przeprowadzać rekonesans pozycji Gubru. Ty jednak uwięziłaś mnie w tych jaskiniach, żebym programował minikomputery i wbijał szpilki w mapy! To doprowadza mnie do szaleństwa!

Robert w wyraźny sposób promieniował frustracją. Athaclena prosiła go uprzednio, by starał się ją stłumić. Schować pod pokrywą, jak mówiła przenośnia. Z jakiegoś powodu wydawała się szczególnie wrażliwa na jego emocjonalne przypływy — równie burzliwe i dzikie jak u tymbrimskich młodzieńców.

— Robercie, wiesz dobrze, dlaczego nie możemy zaryzykować wysłania cię na powierzchnię. Gubryjskie roboty gazowe już kilkakrotnie przeleciały nad naszym obozowiskiem na górze, wypuszczając swe śmiercionośne opary. Gdybyś przy którejś z tych okazji był na powierzchni, stracilibyśmy cię. Już w tej chwili byłbyś w drodze na wyspę Ciimar. W najlepszym razie! Drżę na samą myśl o najgorszym.

Kołnierz Athacleny zjeżył się. Srebrzyste witki jej korony zafalowały w podnieceniu.

Był to tylko szczęśliwy traf, że Roberta uratowano z farmy Mendozów na chwilę przed tym, nim nieustępliwe gubryjskie roboty poszukiwawcze runęły na maleńkie górskie gospodarstwo. Maskowanie oraz usunięcie wszelkiego sprzętu elektronicznego najwyraźniej nie wystarczyły do ukrycia chaty.

Melinę Mendoza oraz dzieci natychmiast wyruszyły w stronę Port Helenia i prawdopodobnie dotarły tam na czas, by otrzymać lekarstwo. Juan Mendoza miał mniej szczęścia. Pozostał z tyłu, chcąc zamknąć kilka ekologicznych pułapek przeglądowych i powaliła go opóźniona reakcja alergiczna na gaz zniewalający. Umarł na oczach swych przerażonych, bezradnych szymskich współpracowników po pięciu minutach konwulsji, drgawek i toczenia piany z ust.

— Nie widziałeś, jak umierał Juan, Robercie, z pewnością jednak słyszałeś relacje. Czy chcesz się narazić na podobną śmierć? Czy nie zdajesz sobie sprawy, jak niewiele zabrakło, byśmy cię utracili?

Spojrzenia ich spotkały się ze sobą — brązowe z szarymi w złote cętki. Athaclena wyczuwała determinację Roberta, a także jego próby zapanowania nad swym nieustępliwym gniewem. Jego lewa ręka rozluźniła się powoli. Wydał z siebie głębokie westchnienie i opadł na krzesło z płóciennym oparciem.

— Zdaję sobie sprawę, Clennie. Wiem, co czujesz. Musisz jednak zrozumieć, że jestem częścią tego wszystkiego — pochylił się do przodu. Jego oblicze nie było już gniewne, nadal jednak było na nim widać napięcie. — Zgodziłem się, na prośbę matki, zabrać cię do lasu, zamiast przyłączyć się do swej jednostki milicji, ponieważ Megan powiedziała, że to jest ważne. Teraz jednak nie jesteś już moim gościem w puszczy. Organizujesz armię! A ja czuję się jak piąte koło u wozu.

Athaclena westchnęła.

— Oboje wiemy, że kiepska będzie to armia… w najlepszym razie gest. Coś, co da szymom nadzieję. Zresztą jako terrageński oficer masz prawo przejąć ode mnie dowództwo, kiedy tylko zechcesz.

Robert potrząsnął głową.

— Nie o to chodzi. Nie jestem na tyle zarozumiały, by sądzić, że mógłbym dać sobie radę lepiej. Nie mam zdolności przywódczych i wiem o tym. Większość szymów uwielbia cię i wierzy w twoją tymbrimską mistykę. Niemniej jestem zapewne jedynym jako tako wyszkolonym wojskowo człowiekiem, jaki pozostał w tych górach… i musisz mnie wykorzystać, jeśli mamy mieć jakąś szansę na…

Robert przerwał nagle. Uniósł wzrok, by spojrzeć ponad barkiem Athacleny. Ta odwróciła się. Mała szymka mająca na sobie szorty i ładownicę weszła do podziemnego pomieszczenia i zasalutowała.

— Przepraszam, pani generał, kapitanie Oneagle, ale przed chwilą przyszedł porucznik Benjamin. Hmm, melduje, że sytuacja w Spring Valley w ogóle się nie poprawiła. Nie ma już tam żadnych ludzi, ale te cholerne gazowe roboty wciąż dokonują nalotów na placówki we wszystkich kanionach przynajmniej raz dziennie. Wygląda na to, że nie ma żadnych oznak, by ich częstotliwość miała się zmniejszyć w miejscach, do których byli w stanie dotrzeć nasi posłańcy.

— A co z szymami w Spring Valley? — zapytała Athaclena. — Czy chorują od gazu?

Przypomniała sobie doktora Schultza i wpływ, jaki wywarł gaz zniewalający na niektóre szymy w centrum.

Kurierka potrząsnęła głową.

— Nie, proszę pani. Już nie. Wygląda na to, że wszędzie wygląda to tak samo. Wszystkie wrą… wrażliwe szymy już zostały wyłowione i udały się do Port Helenia. W górach pozostały już teraz jedynie odporne osoby.

Athaclena spojrzała na Roberta. Z pewnością oboje pomyśleli o tym samym.

Z wyjątkiem jednej. — Niech ich szlag trafi! — zaklął. — Czy nigdy nie zrezygnują? Wzięli do niewoli dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent ludzi. Czy muszą wciąż gazować każdą chatę i szopę po to tylko, żeby wyłapać wszystkich?

— Najwyraźniej obawiają się Homo sapiens, Robercie — Athaclena uśmiechnęła się. — Ostatecznie jesteście sojusznikami Tymbrimczyków, a my nie wybieramy sobie na partnerów nieszkodliwych gatunków.

Robert potrząsnął głową i spojrzał na nią groźnie. Athaclena sięgnęła jednak na zewnątrz swą aurą i trąciła nią jego osobowość, zmuszając, by podniósł wzrok i ujrzał wesołość w jej oczach. Wbrew jego woli na twarzy powoli wykwitł mu uśmiech. Wreszcie Robert roześmiał się.

— Och, myślę, że te cholerne ptaszyska nie są wcale takie głupie. Wolą mieć się na baczności, nie?

Athaclena potrząsnęła głową. Jej korona uformowała glif uznania, na tyle prosty, by mógł go wykennować.

— Nie, Robercie. Nie są głupie. Umknął im jednak co najmniej jeden człowiek, więc ich kłopoty jeszcze się nie skończyły.

Mała neoszympansia kurierka przeniosła wzrok z Tymbrimki na człowieka i westchnęła. Wszystko to brzmiało dla niej groźnie, a nie zabawnie. Nie rozumiała, dlaczego się uśmiechają.

Zapewne kryło się w tym coś subtelnego i skomplikowanego. Humor klasy opiekunów… suchy i intelektualny. Niektóre z szymów grały w tej lidze, dziwne neoszympansy, różniące się od pozostałych nie tyle inteligencją, co czymś innym, znacznie trudniejszym do zdefiniowania.

Nie zazdrościła tym szymom. Odpowiedzialność była czymś straszliwym, budzącym większy lęk niż perspektywa walki z potężnym nieprzyjacielem czy nawet śmierć.

Ją przerażała możliwość, ze zostanie sama. Mogła nie rozumieć, dlaczego tych dwoje się śmieje, dobrze jednak było słyszeć ich śmiech.

Kurierka wyprostowała się nieznacznie, gdy Athaclena odwróciła się z powrotem ku niej, by przemówić.

— Chcę, by porucznik Benjamin złożył mi raport osobiście. Czy zechcesz także przekazać moje podziękowania doktor Soo i poprosić ją, by przyszła do nas, do komnaty operacyjnej?

— Tak jest, ser! — szymka zasalutowała i oddaliła się biegiem.

— Robercie? — zapytała Athaclena. — Z chęcią usłyszeć twój opinię.

Podniósł wzrok, z nie widzącym wyrazem twarzy.

— Za minutkę, Clennie. Zjawię się w operacyjnej. Chcę tylko najpierw coś dokładnie przemyśleć.

— Dobra — Athaclena skinęła głową. — Zobaczymy się wkrótce.