Odwróciła się i podążyła za kurierką wzdłuż wyrzeźbionego przez wodę korytarza oświetlonego przez rozmieszczone w dużych odległościach od siebie słabe żarówki oraz wilgotne odblaski na ociekających wodą stalaktytach.
Robert spoglądał za nią aż do chwili, gdy zniknęła z pola widzenia. Zamyślił się w niemal całkowitej ciszy.
Dlaczego Gubru uparcie dokonują ataków gazowych na góry, choć wykurzyli już z nich prawie wszystkich ludzi? To musi być potwornie kosztowne, nawet jeśli ich gazowe roboty opadają tylko na miejsca, w których odkrywają obecność Ziemian.
I w jaki sposób są w stanie odnaleźć budynki, pojazdy, a nawet samotne szymy bez względu na to, jak dobrze są one ukryte?
W tej chwili nie jest ważne, że puszczają gaz na nasze obozy na powierzchni. Te roboty są prostymi maszynami i nie wiedzą, że w tej dolinie szkolimy armię. Czują po prostu: „Ziemianie!” — po czym nurkują, by wykonać swe zadanie i odlatują w dalszą drogę.
Co się jednak stanie, gdy rozpoczniemy operacje i przyciągniemy uwagę samych Gubru? Nie możemy sobie pozwolić na to, by mogli nas wtedy wykryć.
Istniał też jeszcze jeden bardzo zasadniczy powód, by znaleźć odpowiedzi na te pytania.
Dopóki to trwa, jestem uwięziony tu, na dole!
Robert nasłuchiwał cichego plusku kropelek wody kapiących z pobliskiej ściany. Myślał o nieprzyjacielu.
Wypadki na Garthu były najwyraźniej niczym więcej niż potyczką w porównaniu z większymi bitwami rozdzierającymi na strzępy pięć Galaktyk. Gubru nie byli w stanie po prostu zagazować całej planety. Byłoby to zdecydowanie nazbyt kosztowne, jak na ten prowincjonalny teatr działań.
Dlatego właśnie wypuszczono rój tanich, głupich, lecz efektywnych samonaprowadzających się na cel robotów, by wykrywały wszystko, co nie było naturalne dla Garthu… wszystko, co miało woń Ziemi. W tej chwili ofiarą niemal każdego ataku padały jedynie poirytowane, urażone szymy — odporne na gaz zniewalający — oraz puste budynki na całej planecie.
Utrudniało im to życie, i to skutecznie. Trzeba było znaleźć sposób, by położyć temu kres.
Robert wyciągnął kartkę papieru z teczki leżącej na końcu stołu. Wypisał na niej najbardziej prawdopodobne sposoby, jakich mogły używać gazowe roboty celem wykrycia Ziemian na obcej planecie.
OBRAZOWANIE OPTYCZNE
PODCZERWONE PROMIENIOWANIE CIAŁA
DETEKCJA REZONANSOWA
PSI
SKRĘT RZECZYWISTOŚCI
Żałował, że odbył tak wiele kursów z zakresu administracji, a tak mało z galaktycznej techniki. Był pewien, że w liczących sobie gigalata archiwach Wielkiej Biblioteki można było znaleźć wiele metod wykrywania poza tymi pięcioma. A jeśli, na przykład, roboty naprawdę potrafiły „wyniuchać” terrański zapach, wytropić wszystko, co ziemskie, za pomocą zmysłu węchu?
Nie. Robert potrząsnął głową. Był taki moment, w którym trzeba było zamknąć listę, rezygnując z rzeczy, które były w oczywisty sposób śmieszne. A przynajmniej zostawiając je jako ostatnią deskę ratunku.
Buntownicy posiadali uratowaną z ruin Centrum Howlettsa pikofilię Biblioteki. Mógł spróbować z niej skorzystać, lecz szansę, że będzie zawierała jakieś pozycje o znaczeniu militarnym, były i raczej niewielkie. To była maleńka filia, nie obejmująca sobą więcej informacji niż wszystkie książki napisane przez przedkontaktową ludzkość, a jej specjalnością były dziedziny Wspomagania i inżynierii genetycznej.
Być może moglibyśmy wystąpić do Centralnej Biblioteki Obwodu na Tanith, by dokonała przeglądu piśmiennictwa.
Robert uśmiechnął się na tę pełną ironii myśl. Teoretycznie nawet uwięzieni przez najeźdźcę mieli prawo zwrócić się do Galaktycznej Biblioteki, kiedy tylko zechcą. Był to element Kodeksu Przodków.
Jasne! Zachichotał, wyobraziwszy to sobie. Po prostu pójdziemy sobie do okupacyjnej kwatery głównej Gubru i zażądamy, by przekazali nasz wniosek na Tanith… prośbę o informację na temat ich własnej techniki militarnej!
Mogliby nawet tak zrobić. Ostatecznie przy wrzeniu, jakie obecnie panuje w galaktykach. Biblioteka musi być zalana zapytaniami. Prędzej czy później dotarliby do naszej prośby, może kiedyś w następnym stuleciu.
Przejrzał listę. O tych środkach przynajmniej słyszał bądź coś o nich wiedział.
Możliwość pierwsza: Mógł krążyć nad nimi satelita wyposażony w zaawansowane zdolności obrazowania optycznego, który dokonywał przeglądu Garthu akr za akrem, wyszukując regularne kształty, które sygnalizowały obecność budynków lub pojazdów. Owo urządzenie kierowało gazowe roboty ku ich celom.
To było wykonalne, dlaczego jednak raz za razem bombardowano te same miejsca? Czy taki satelita nie posiadał pamięci? Ponadto jak mógł on wysyłać roboty-bombowce nawet przeciwko izolowanym grupom szymów wędrujących pod osłoną gęstych kor drzew?
Odwrotne rozumowanie miało zastosowanie w przypadku kierowania się podczerwienią. Maszyny nie mogły się samonaprowadzać na ciepło ciała, gdyż, na przykład, bezzałogowe gubryjskie samoloty wciąż opadały na puste budynki, zimne i opuszczone już od wielu tygodni.
Robertowi brakowało wiedzy, by wyeliminować wszystkie możliwości na liście. Z pewnością nie wiedział prawie nic o psi i jego niesamowitym kuzynie, fizyce rzeczywistości. Po tygodniach spędzonych z Athacleną zaczęły otwierać się przed nim drzwi, było jednak jeszcze daleko do tego, by stał się czymś więcej niż całkowitym nowicjuszem w dziedzinie, która wciąż wywoływała u wielu ludzi i szymów przesądny dreszcz.
Cóż, dopóki muszę tkwić tu pod ziemią, mogę równie dobrze poszerzyć swą edukację.
Zaczął podnosić się z miejsca z zamiarem przyłączenia się do Athacleny i Benjamina. Nagle zatrzymał się. Spojrzawszy na listę możliwości, zdał sobie sprawę, że istnieje jeszcze jedna, którą pominął.
…Sposób, który umożliwił Gubru tak łatwe przedarcie się przez nasze linie obronne podczas inwazji… Sposób, który pozwala im znajdować nas raz za razem, bez względu na to, gdzie się ukrywamy. Sposób, dzięki któremu udaremniają wszystkie nasze posunięcia.
Nie chciał tego robić, uczciwość jednak zmusiła go, by ponownie ujął pisak w rękę.
Napisał tylko jedno słowo.
ZDRADA
33. Fiben
Tego popołudnia Gailet zabrała Fibena na przechadzkę po Port Helenia, a przynajmniej po tej jego części, do której najeźdźcy nie zakazali wstępu neoszympansiej populacji.
Trawlery rybackie nadal przybijały i odbijały od doków w południowej dzielnicy miasta. Teraz jednak ich załogi składały się wyłącznie z szymskich marynarzy. Mniej niż połowa ich zwykłej liczby wyruszała w morze, omijając szerokim łukiem gubryjski statek-fortecę zamykający połowę wyjścia z Zatoki Aspinal.
Na targowiskach dostrzegali, że niektórych towarów jest pod dostatkiem, gdzieniegdzie jednak widniały opustoszałe półki, opróżnione niemal do czysta z powodu braków w zaopatrzeniu bądź wykupu. Niektóre produkty, jak piwo i ryby, wciąż można było kupić za kolonialne pieniądze, lecz by dostać mięso lub świeże owoce potrzebna była emitowana przez Galaktów tymczasowa waluta w kapsułkach. Poirytowani sprzedawcy zaczęli już pojmować znaczenie archaicznego terminu „inflacja”.
Jak się zdawało, jakaś połowa populacji pracowała dla najeźdźców. Na południe od zatoki, niedaleko kosmoportu, wznoszono fortyfikacje. Wykopy świadczyły o potężniejszych konstrukcjach, które miały dopiero się pojawić. Plakaty rozlepiane wszędzie w mieście przedstawiały uśmiechnięte neoszympansy i obiecywały powrót obfitości, gdy tylko w obiegu znajdzie się wystarczająca ilość „odpowiednich” pieniędzy. Solidna praca przybliży nadejście tego dnia, obiecywano. — No i jak? Zobaczyłeś już wystarczająco wiele? — zapytała jego przewodniczka.