Następnie opadł, niczym łagodna mgiełka porannej rosy, by o kryć blaskiem koronę jej ojca.
— Cóż za piękny dar.
Jego głos był cichy i Athaclena wiedziała, że ojciec się wzruszy. Ale… pojęła też natychmiast, że nie wpłynęło to na jego zdanie.
— Ofiaruję ci moje własne kennowanie — powiedział do niej i wyciągnął z rękawa pozłacane pudełeczko ze srebrnym zamkiem — Twoja matka, Mathicluanna, pragnęła, byś otrzymała to, gdy będziesz już gotowa, by ogłosić się pełnoletnią. Choć nie rozmawialiśmy jeszcze o dacie sądzę, że teraz jest odpowiedni moment, by ci to dać.
Athaclena zamrugała powiekami. Ogarnął ją nagły wir sprzecznych uczuć. Jak często pragnęła się dowiedzieć, co zmarła matka pozostawiła jej w spadku? W tej chwili jednak czuła tak małą ochotę, by wziąć pudełeczko w rękę, że równie dobrze mogłoby to być żukiemi-jadowitkiem.
Uthacalthing nie uczyniłby tego, gdyby uważał za prawdopodobne, że się jeszcze spotkają.
— Masz zamiar walczyć! — syknęła z nagłym zrozumieniem.
Jej ojciec wzruszył ramionami w ludzkim geście chwilowej obojętności. — Wrogowie ludzi są również moimi wrogami, córko. Ziemianie są dzielni, ale to jednak tylko dzikusy. Potrzebna im będzie moja pomoc.
W jego głosie brzmiało nieodwołalne postanowienie. Athaclena zrozumiała, że wszelkie dalsze słowa sprzeciwu nie dadzą nic poza tym, że będzie głupio wyglądać w jego oczach. Ich dłonie spotkały się ponad medalionikiem. Długie palce splotły się ze sobą. Wyszli razem z sali w milczeniu. Przez krótką chwilę wydawało się, że jest ich nie dwoje, lecz troje, gdyż medalionik zawierał w sobie z Mathicluanny. Był to moment słodki i bolesny zarazem.
Strażnicy — neoszympansy z milicji — stanęli przed nimi baczność i otworzyli drzwi. We dwoje wyszli z gmachu ministerstwa. Na zewnątrz panowała piękna, słoneczna pogoda wczesnej wiosny. Uthacalthing towarzyszył Athaclenie aż do krawężnika, gdzie czekał już na nią jej plecak. Ich ręce rozłączyły się i medalionik matki pozostał w dłoni Athacleny.
— Nadjeżdża Robert. Akurat na czas — powiedział Uthacalthing osłaniając sobie dłonią oczy. — Jego matka mówi, że jest niepunktualny, ale ja nigdy nie zauważyłem, by się spóźniał, kiedy chodzi ważnego.
Poobijany śmigacz zbliżył się do nich wzdłuż długiego, wysypanego żwirem podjazdu, mijając limuzyny oraz wozy dowodzenia milicji. Uthacalthing ponownie zwrócił się w stronę córki.
— Spróbuj się dobrze bawić w górach Mulun. Ja je widziałem. Są naprawdę piękne. Potraktuj to jako wyjątkową okazję, Athacleno.
Skinęła głową. — Zrobię to, o co mnie prosisz, ojcze. Spędzę ten doskonaleniu znajomości anglicu oraz wzorców emocjonalnych dzikusów.
— Dobrze. Trzymaj też oczy otwarte na wszelkie ślady czy znaki ci legendarnych Garthian.
Athaclena zmarszczyła brwi. Zainteresowanie, jakie nie tak dawno wzbudziły w jej ojcu bajki opowiadane przez dzikusów, zaczęło przypominać obsesję. Z drugiej strony jednak nigdy nie można było odgadnąć, kiedy Uthacalthing mówi poważnie, a kiedy tylko skomplikowany dowcip.
Będę szukać ich śladów, choć z pewnością są to mityczne stworzenia.
— Uthacalthing uśmiechnął się. — Muszę już iść. Moja miłość będzie ci towarzyszyć. Będzie ona ptakiem unoszącym się — poruszył dłońmi — tuż nad twoim ramieniem.
Ich witki zetknęły się na chwilę, po czym Uthacalthing ruszył z powrotem po schodach, by wrócić do niespokojnych kolonistów. Athaclena została sama. Zastanawiała się, dlaczego na pożegnanie Uthacalthing użył tak dziwacznej ludzkiej przenośni.
Jaka miłość może być ptakiem?
Czasami jej ojciec bywał tak dziwny, że nawet ona się go bała.
Żwir zachrzęścił, gdy śmigacz usiadł przy krawężniku tuż obok niej. Robert Oneagle, młody, ciemnowłosy człowiek, który miał być jej towarzyszem wygnania, uśmiechnął się i zamachał do niej ręką zza sterownicy maszyny. Łatwo jednak można było poznać, że jego wesołość jest powierzchowna i przybrał ją tylko na jej użytek. W głębi duszy Robert czuł się niemal równie nieszczęśliwy z powodu tej podróży, jak ona. Los — i nieubłagana władza dorosłych — rzuciły ich oboje w kierunku, w którym żadne z nich nie pragnęło się udać.
Prymitywny glif, który uformowała Athaclena — niewidzialny dla Roberta — nie znaczył więcej niż westchnienie rezygnacji i przegranej. Zachowywała jednak pozory za pomocą własnego, starannie przygotowanego uśmiechu w ziemskim stylu.
— Cześć, Robercie — powiedziała i podniosła plecak.
3. Galaktowie
Suzeren Poprawności otrzepał swój miękki puch, odsłaniając u nasady wciąż jeszcze białego upierzenia migotliwy blask, który był zapowiedzią królewskości. Wskoczył dumnie na Grzędę Oświadczeń i zaćwierkał, by przyciągnąć uwagę.
Okręty liniowe Korpusu Ekspedycyjnego nadal przebywały w międzyprzestrzeni, pomiędzy poziomami świata. W najbliższym czasie nie groził jeszcze wybuch walk. Z tego powodu dominacja nadal należała do Suzerena Poprawności i mógł on przerwać zajęcia załodze okrętu flagowego.
Po drugiej stronie mostka Suzeren Wiązki i Szponu podniósł wzrok ze swej własnej Grzędy Dowodzenia. Admirał dzieli z Suzerenem Poprawności jasne upierzenie dominacji. Mimo to nie istniała możliwość, by mu przeszkodził, gdy ten miał wygłosić oświadczenie o charakterze religijnym. Admirał natychmiast powstrzymał strumień rozkazów, które wyćwierkiwał do swych podwładnych i przybrał postawę pełnego uwagi szacunku.
Na całym mostku głośny harmider gubryjskich inżynierów i astronautów uspokoił się, przechodząc w ciche poćwierkiwanie. Również ich czworonożni podopieczni Kwackoo zaprzestali swego gruchania i usiedli, by go wysłuchać.
Suzeren Poprawności czekał jednak dalej. Postąpiłby nieodpowiednio, gdyby zaczął, zanim zbierze się cała trójka.
Rozwarł się luk. Do środka wkroczył ostatni z władców ekspedycji, trzeci członek triarchii. Suzeren Kosztów i Rozwagi miał na sobie stosowny dla niego czarny naszyjnik podejrzeń i wątpliwości. Wkroczywszy do pomieszczenia, znalazł sobie wygodną grzędę. Podążało za nim niewielkie stadko jego księgowych i biurokratów.
Przez chwilę ich spojrzenia spotkały się ponad mostkiem. Między trójką pojawiło się już napięcie, które będzie narastać przez następne tygodnie i miesiące aż do dnia, gdy wreszcie osiągną consensus, gdy odbędzie się pierzenie i pojawi nowa królowa.
Było to porywające, seksualne, ekscytujące. Żaden z nich nie wiedział jeszcze, jaki będzie koniec. Wiązka i Szpon będzie, rzecz jasna, miała na starcie przewagę, gdyż ta ekspedycja zacznie się od walki, lecz jej dominacja nie musi okazać się trwała.
Ten moment, na przykład, niewątpliwie należał do stanu kapłańskiego.
Wszystkie dzioby zwróciły się w stronę Suzerena Poprawności, gdy podniósł on i zgiął jedną, a potem drugą nogę, przygotowując się do wygłoszenia oświadczenia. Wkrótce między zebranym ptactwem rozległo się ciche zawodzenie.
— Zzuuun…
— Wyruszamy na misję, świętą misję — zapiszczał suzeren.
— Zzuuun…
— Wyruszając na tę misję, musimy uporczywie…
— Zzuuun…
— Uporczywie dążyć do wypełnienia czterech wielkich zadań.
— Zzuuun…
— Zadań, w skład których wchodzi Zagarnięcie ku chwale naszego klanu, zzuuun…