Выбрать главу

— Czy jesteście skrzatami? — zapytała.

Powietrze zafurkotało. Mleko rozlało się na podłogę, a spodeczek zawirował w koło i w koło.

— Rozumiem, że to oznacza „nie” — powiedziała Akwila. — Więc czym jesteście?

Otrzymała niezwykłą ilość braków odpowiedzi.

Położyła się, by zajrzeć pod umywalnię, potem zajrzała za półki, na których dojrzewały sery. Zajrzała w każdy ciemny, zasnuty pajęczynami kąt. Wszystkie zakamarki wyglądały na puste.

Pomyślała sobie: Wydaje mi się, że przydałaby mi się lekcja za jedno jajko. I to szybko…

* * *

Akwila wędrowała spadzistą ścieżką prowadzącą z farmy do wioski tysiące razy.

Przez wieki wozy tak wyrobiły dróżkę, że wyglądała raczej jak coś w rodzaju żlebu w kredzie, a gdy padały deszcze, spływał nią mleczny strumień.

Dziewczynka pokonała pół drogi, gdy rozległ się szum. Żywopłot szeleścił, choć nie było wiatru. Skowronki ucichły i mimo że wcześniej nie zauważała ich śpiewu, nagła cisza ją przeraziła. Nie ma nic głośniejszego niż koniec pieśni, którą słychać zawsze.

Kiedy podniosła w górę wzrok, odniosła wrażenie, że spogląda przez diament. Niebo się iskrzyło, a powietrze zrobiło się w jednym momencie tak zimne, jakby wstąpiła w lodowatą kąpiel.

Potem zobaczyła, że pod stopami ma śnieg, białe płatki pokryły krzaki rosnące przy drodze. I usłyszała stukot kopyt.

Dochodziły z pobliskiego pola. Koń galopował przez śnieg, tuż za żywopłotem, który był teraz, całkiem nagle, ścianą bieli.

Tupot nóg końskich ucichł. Przez chwilę nie było słychać nic, a potem koń wylądował na dróżce, ślizgając się na zamarzniętej ziemi. Utrzymał się, stając na tylnych kopytach, a jeździec zwrócił się w stronę Akwili.

Ale nie twarzą. Ponieważ nie miał twarzy. Nie miał też głowy.

Zaczęła uciekać. Ślizgała się po śniegu, lecz nagle w jej umyśle też zapanował lodowaty chłód.

Biegła na dwóch ślizgających się na lodzie nogach. Koń miał ich dwa razy tyle. Nieraz widziała, z jakim trudem konie wdrapują się na oblodzone wzgórze. To dawało jej szansę.

Słyszała za sobą ciężki oddech i rżenie konia. Zaryzykowała spojrzenie w tył. Koń biegł za nią, ale niezbyt szybko, bo się ślizgał. Buchały z niego kłęby pary.

W połowie wzniesienia ścieżka przechodziła pod szpalerem drzew, uginających się teraz pod śniegiem i wyglądających jak pierzaste chmury. Kawałek dalej, Akwila wiedziała o tym dobrze, dróżka była mniej stroma. Tam jeździec ją dogoni. Nie wiedziała, co może się wtedy wydarzyć, ale obawiała się, że będzie to trwało nieprzyjemnie krótko.

Kiedy przechodziła pod drzewami, spadło na nią kilka płatków śniegu. Uznała, że musi przebiec ten kawałek. Może uda jej się dotrzeć do wioski? W bieganiu była niezła.

Ale jeśli nawet tam dobiegnie, to co dalej? Nigdy nie uda jej się dopaść do żadnych drzwi na czas. Ludzie będą biegać i krzyczeć. Jeździec nie wyglądał na takiego, który się tym specjalnie przejmie.

Nie, musiała sobie z nim poradzić sama.

Gdyby tylko miała ze sobą patelnię…

— Spójrz tutaj, ciutwiedźmo! Zatrzymaj się, i to już!

Podniosła wzrok. Błękitny ludzik wychylał się z żywopłotu.

— Goni mnie jeździec bez głowy! — wykrzyczała.

— Nie uda mu się, słoneczko. Stój spokojnie. Popatrz mu w oczy!

— On nie ma oczu.

— Na litość! Jesteś wiedźmą czy nie? Popatrz mu w oczy, których nie ma.

Błękitny ludzik zniknął w śniegu.

Akwila obróciła się na pięcie. Koń truchtał pod drzewami, na płaskiej ziemi radził sobie lepiej. Jeździec trzymał w dłoni miecz i niewątpliwie spoglądał na nią oczami, których nie miał. Przykro było słyszeć jego chrapliwy oddech.

Te ludziki na mnie patrzą, pomyślała. Nie mogę uciekać. Babcia Dokuczliwa nigdy nie uciekałaby przed czymś, co nie ma głowy.

Założyła ręce przed sobą i spokojnie patrzyła.

Jeździec zatrzymał się, jakby zdziwiony, po czym przynaglił konia.

Niebiesko-pomarańczowy kształt, większy od pozostałych ludzików, spuścił się z drzewa. Wylądował na łbie konia, pomiędzy jego oczami i złapał obiema rękami za końskie ucho.

— To dla ciebie, strupie! — krzyknął i trzasnął konia głową między oczy.

Ku zdumieniu Akwili koń zatoczył się na bok.

— No i jak?! — wrzeszczał mały wojownik. — Twardziel z ciebie, co? No to dostaniesz jeszcze raz.

Tym razem koń zakolebał się w drugą stronę, tylne nogi ugięły się pod nim i upadł w śnieg.

Na żywopłocie pokazała się chmara błękitnych ludzików. Jeździec próbował się podnieść na nogi, ale zniknął pod pomarańczowo-błękitną wrzeszczącą nawałnicą.

I nagle zniknął naprawdę. Śnieg zniknął również. Koń też.

Błękitni przez chwilę tkwili na rozpalonej słońcem piaszczystej drodze. Po czym jeden z nich wykrzyknął:

— Na litość! Kopnąłem się we własną głowę!

A potem oni także zniknęli, ale przez chwilę Akwila widziała za żywopłotem błękitno-pomarańczowe smugi.

Skowronki znowu śpiewały. Wszystko wokół było zielone i rozkwiecone. Ani jedna gałązka nie została złamana, ani jeden kwiat zniszczony. Niebo odzyskało błękit, ale w niczym nie przypominało diamentu.

Akwila spuściła wzrok. Na czubkach jej butów topił się śnieg. Z jakiegoś dziwnego powodu ją to ucieszyło. Ponieważ oznaczało, że wszystko, co się wydarzyło, było magią, a nie szaleństwem. A ona, gdy zamknęła oczy, wciąż słyszała chrapliwy oddech jeźdźca bez głowy.

Teraz potrzebowała towarzystwa innych ludzi i normalnych czynności. Ale bardziej niż czegokolwiek potrzebowała odpowiedzi.

Choć najbardziej chciałaby nie słyszeć chrapliwego oddechu…

* * *

Namioty znikły. Poza kilkoma ogryzkami kredy i kilkoma ogryzkami jabłek, no i kilkoma zgniecionymi trawami, a na nich kilkoma kurzymi piórkami nie było już niczego, co by wskazywało, że kiedyś przebywali tu nauczyciele.

— Pssst! — odezwał się cichy głos. Spojrzała w dół.

Pod liściem szczawiu schronił się ropuch.

— Panna Tyk mówiła, że tu wrócisz — oświadczył. — Podejrzewam, że chciałabyś się dowiedzieć kilku rzeczy.

— Wszystkiego — odparła Akwila. — Mamy inwazję błękitnych ludzików. W ogóle nie rozumiem, o co im chodzi. I w dodatku ciągle nazywają mnie wiedźmą.

— No tak. — Ropuch pokiwał głową. — To Fik Mik Figle.

— Był śnieg, a potem już go nie było! Ścigał mnie jeździec bez głowy! I jeden z tych… jak ich nazwałeś?

— Fik Mik Figle — powtórzył ropuch. — Znani także jako praludki. A sami mówią na siebie Wolni Ciutludzie.

— Jeden z nich zdzielił konia głową. A to był potężny koń.

— Tak, to mi wygląda na Figla — potwierdził ropuch.

— Dałam im trochę mleka, ale wszystko porozlewali.

— Dałaś Fik Mik Figlom mleko?

— No cóż, powiedziałeś, że to krasnoludki!

— Nie krasnoludki, tylko praludki. I z całą pewnością nie piją mleka!

— Czy pochodzą z tego samego miejsca co Jenny?

— Nie, to rebelianci.

— Rebelianci? A przeciwko czemu walczą?

— Przeciwko każdemu. Przeciwko wszystkiemu. Teraz mnie podnieś.

— Dlaczego?

— Ponieważ tam przy studni stoi kobieta i bardzo dziwnie ci się przygląda. Wsadź mnie do kieszeni, ale już.

Akwila złapała ropucha i uśmiechnęła się do kobiety.