Выбрать главу

Pani Dokuczliwa pobiegła gdzieś dalej. Akwila odłożyła ropucha na podłogę i zagoniła go pod koryto. Zaraz usłyszała głośny skrzek i kompletnie przerażony Szczurołów wyczołgał się spod koryta i skoczył do drzwi.

Wstała. Pierwsza myśl nie przynosiła jej chwały: Przecież sam chciał pójść przyglądać się strzyżeniu! Jak mógł się zgubić? Poszedł z mamą, Hanną i Fastidą!

Ale czy Hanna i Fastida mogły go upilnować, gdy wokół było tylu młodych mężczyzn?

Próbowała udawać, że wcale tego nie myśli, ale niestety była zdradziecko dobra w odkrywaniu, kiedy sama kłamie. Taki jest właśnie problem z mózgiem: myśli więcej, niżby się chciało.

Ale przecież Bywarta nigdy nie ciągnęło, by uciekać od ludzi! Do zagrody, gdzie strzyżono owce, było ponad pół mili. I nie umiał tak szybko chodzić. Po kilku krokach siadał i żądał słodyczy!

Gdyby naprawdę się zgubił, byłoby tutaj dużo spokojniej…

Pojawiła się znowu — ta okropna, zawstydzająca myśl. Akwila nie chciała tak myśleć.

Wyjęła ze słoja trochę cukierków jako przynętę i biegając od pokoju do pokoju, potrząsała torebką niczym grzechotką.

Usłyszała na podwórku kroki mężczyzn, którzy zeszli ze stoku, gdzie strzygli owce, ale nie przestawała zaglądać pod łóżka i do szafek, nawet umieszczonych tak wysoko, że żaden dwulatek nie mógłby do nich dosięgnąć, a potem jeszcze raz pod łóżka, do miejsc sprawdzanych już wcześniej, ponieważ taki to był rodzaj szukania, że idzie się na strych, by sprawdzić, choć drzwi na strych są zawsze zamknięte.

Po kilku minutach doszły ją głosy z zewnątrz wołające Bywarta, a potem usłyszała ojca, który mówił:

— Sprawdźcie nad rzeką!

… a to oznaczało, że ojciec też był w panice, bo Bywart nigdy by nie poszedł tak daleko bez przekupstwa. Z daleka od słodyczy czuł się po prostu nieszczęśliwy.

— To twoja wina!

Czuła tę myśl jak kawałek lodu w mózgu.

— To twoja wina, bo nie dość go kochałaś. Kiedy się urodził, przestałaś być najmłodsza i musiałaś wszędzie brać go ze sobą, i wciąż życzyłaś sobie, żeby zniknął.

— Nieprawda! — wyszeptała do siebie Akwila. — Ja… całkiem go lubiłam.

Ale nie bardzo, musiała to przyznać. I nie przez cały czas. Nie umiał się bawić i nigdy nie robił tego, o co go prosiła. Myślała, że byłoby lepiej, gdyby się zgubił.

Przecież, dodała w myślach, nie możesz kochać ludzi przez cały czas, jeśli bez przerwy im leci z nosa. I przecież… zastanawiam się…

— Chciałabym znaleźć mojego brata — powiedziała na głos.

Nic się nie stało. Ale dom był pełen ludzi otwierających i zamykających drzwi, krzyczących do siebie i wchodzących sobie w drogę, a Figle były nieśmiałe, mimo że ich twarze przypominały brzydkie pięści.

— Samo chcenie to za mało — powiedziała panna Tyk. — Musisz coś zrobić.

Akwila zeszła na dół. Były tam nawet niektóre z kobiet, które pakowały wełnę podczas strzyżenia. Wszyscy stłoczyli się wokół płaczącej matki. Nikt na Akwilę nie zwrócił uwagi. Co się dość często zdarzało.

Pobiegła do mleczarni, zamknęła za sobą drzwi i pochyliła się, by zajrzeć pod koryto.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wbiegł ojciec. Zatrzymał się na jej widok.

— Tam go nie może być, dziewczyno! — wykrzyknął.

— Ja, no… — wybąkała.

Wyglądała na winną.

— Sprawdzałaś na górze?

— Nawet na strychu, tato.

— No tak. — Tata był jednocześnie przerażony i zniecierpliwiony. — Idź i… zrób coś!

— Dobrze, tato.

Kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi, pochyliła się znowu, zaglądając pod koryto.

— Jesteś tam, ropuchu?

— Kiepskie miejsce na łowy — odparł ropuch, wydobywając się na zewnątrz. — Bardzo pilnujecie czystości. Ani pajączka.

— Nie ma czasu do stracenia — żachnęła się Akwila. — Mój mały braciszek przepadł. I to w biały dzień! Niedaleko domu, gdzie wszystko widać jak na dłoni.

— O rechy — odezwał się ropuch.

— Słucham?

— No, to było przekleństwo po ropuszemu — wytłumaczył ropuch. — Przepraszam, ale…

— Czy to, co się dzieje, ma związek z magią? — zapytała Akwila. — Ma, nie mylę się, prawda?

— Mam nadzieję, że nie. Ale uważam, że tak.

— Czy Bywarta ukradły te małe ludziki?

— Co, Figle? One nie kradną dzieci! — Było coś dziwnego w tym, jak ropuch powiedział: „ONE nie kradną… ”.

— Czy w takim razie wiesz, kto zabrał mojego brata?

— Nie… ale ONE mogą wiedzieć. Posłuchaj, panna Tyk mówiła, że nie powinnaś…

— Mój brat został porwany! — ostro krzyknęła Akwila. — Czy chcesz mi powiedzieć, że nie powinnam z tym nic robić?

— Nie, ale…

— Dobrze, gdzie są teraz Figle?

— Podejrzewam, że się przyczaiły. Pełno tu ludzi, którzy zaglądają we wszystkie zakamarki, więc…

— Czy możesz je sprowadzić? Potrzebuję ich!

— No wiesz, panna Tyk powiedziała…

— Jak mogę je sprowadzić z powrotem?

— Więc… chcesz je tu sprowadzić? — zapytał ropuch. Wyglądał na udręczonego.

— Tak!

— Rzadko się zdarza, by ktoś tego chciał. To nie są skrzaty. Zazwyczaj gdy Fik Mik Figle zjawiają się w twoim domu, lepiej jak najszybciej go opuścić. — Westchnął. — Powiedz mi, czy twój tata jest pijący?

— Czasami zdarza mu się wypić piwo — przytaknęła Akwila. — Co to ma wspólnego z całą sprawą?

— Tylko piwo?

— No, nie powinnam nic o tym wiedzieć, ale istnieje Specjalny Płyn dla Owiec. Babcia Dokuczliwa przygotowywała go w starej oborze.

— Mocny?

— Rozpuszcza łyżkę — przyznała. — Używa się go tylko na specjalne okazje. Tata twierdzi, że nie jest dla kobiet, bo od niego rosną włosy na piersiach.

— Jeśli jesteś pewna, że chcesz sprowadzić tu Figle, przynieś tego trochę — poradził ropuch. — Przekonasz się, że zadziała.

Pięć minut później Akwila była z powrotem. Niewiele spraw można ukryć przed spokojnym dzieckiem o bystrym wzroku, dlatego wiedziała doskonale, gdzie są składowane butelki z medykamentem i teraz miała ze sobą jedną z nich. Owinięty w szmatkę korek był głęboko wbity w szyjkę, ale ponieważ miał już swoje lata, udało jej się go podważyć czubkiem noża. Zaczęła łzawić od samych oparów.

Już miała nalać odrobinę złotobrązowego płynu na spodeczek, gdy ropuch zaprotestował:

— Nie rób tego, bo nas stratują. Wystarczy, że nie zakorkujesz butelki.

Zapach wydostał się na zewnątrz, unosząc się w gorącym powietrzu.

Usiadła na stołeczku, którego używała do dojenia krów.

— No dobrze — odezwała się. — Możecie wychodzić.

Było ich kilkaset. Wyłaniały się z wiader. Spuszczały się na nitkach z belek sufitowych. Wychylały się wstydliwie zza półek, na których dojrzewały sery. Wyczołgiwały się spod koryta. Wychodziły z takich miejsc, w jakich trudno byłoby sobie wyobrazić kogoś z włosami o barwie pomarańczy.

Wszystkie miały sześć cali wzrostu i były prawie całe błękitne, chociaż trudno powiedzieć, czy był to kolor ich ciała, czy tatuaży, które pokrywały je wszędzie, gdzie tylko nie rosły pomarańczowe włosy. Miały krótkie spódniczki, a niektóre nosiły też skórzane kamizelki. Kilku używało króliczej lub szczurzej czaszki niczym hełmu. I każdy z nich miał przerzucony przez plecy miecz wielkości samego siebie.

Akwilę najbardziej zdumiało to, że wszystkie się jej bały. W większości spoglądały na swe stopy, co wcale nie podnosiło ich na duchu, jako że stopy miały duże i brudne, w części okryte skórami zwierzęcymi powiązanymi na kształt bardzo nieudanych butów. Żaden nie chciał jej patrzeć w oczy.