Mówiło się, że dawnymi czasy na Kredzie mężczyźni kopali doły, by znaleźć krzemień. Wciąż trafiały się głębokie jamy porośnięte gęstymi kolczastymi jeżynami.
Czasami można było znaleźć kawały krzemienia większe od ludzkich głów. Miały takie wyżłobienia i wypukłości, i rysunek warstw, że dawało się w nich zobaczyć właściwie wszystko: twarz, szkielet, dziwne zwierzę, morskiego potwora. Co ciekawsze stawiano w ogródkach dla ozdoby.
Starzy ludzie powiadali na nie „kredziaki”, co oznaczało „kredowe dzieci”. Akwila zawsze miała wrażenie, że kamienie chcą stać się żywe. Niektóre wyglądały trochę jak kawałki mięsa albo kości, albo coś innego, co dostaje się u rzeźnika. W ciemnościach wyglądało tak, jakby Kreda starała się przybrać kształt żywych stworzeń.
Na Kredzie wszędzie można było znaleźć ślady po dawnych mieszkańcach. Nie tylko te wykopane dziury. Znajdowano kamienne na wpół rozwalone kręgi i kopce pogrzebowe jak zielone wypryski, gdzie, jak opowiadano, w dawnych czasach chowano wodzów z całym ich majątkiem. Nikomu jednak nawet nie przyszłoby do głowy tam kopać.
Na Kredzie można też było znaleźć dziwne rzeźbienia. Czasami pasterze, kiedy popędzili owce na wzgórza i nie mieli dużo do roboty, oczyszczali kawałki terenu z trawy i chwastów. Ślady kopyt zacierały się po roku, ale rzeźbienia trwały od tysięcy lat. Były tam wizerunki koni i gigantów, lecz dziwna rzecz, że z ziemi nie widziało się ich dobrze.
Wyglądały tak, jakby tworzono je dla obserwatorów z nieba.
No i jeszcze były dziwaczne miejsca, jak Kuźnia Starego Człowieka — cztery wielkie płaskie kamienie położone tak, że wyglądały jak na wpół zakopana w zbocze chata. Była głęboka tylko na szerokość dłoni. Nie wyglądała jak coś specjalnego, a jednak kiedy krzyknęło się do środka swoje imię, echo odpowiadało dopiero po upływie kilku sekund.
I wszędzie trafiały się znaki bytności ludzkiej. Kreda była kiedyś ważna.
Akwila zostawiła za sobą strzyżone stada. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Dla strzyżonych owiec dziewczyna, która się porusza, nie dotykając stopami ziemi, nic nie znaczyła.
Nizina była już daleko z tyłu, teraz Akwila znajdowała się nad prawdziwymi wzgórzami. Tylko od czasu do czasu beczenie owiec lub krzyk myszołowa przerywał pracowitą ciszę wypełnioną szelestem myszy, szumem wiatru i tym trudnym do określenia dźwiękiem wydawanym przez mnóstwo trawy rosnącej każdej minuty.
Po obu stronach Akwili Fik Mik Figle sunęły w rozciągniętym szeregu, wpatrując się przed siebie ponuro. Minęły kilka kopców, nie zatrzymując się, wdrapywały się na wzgórza i zbiegały w dół bez jednego przystanku. I wtedy Akwila zauważyła przed sobą to miejsce.
Pasło się tu niewielkie stado owiec. Tylko kilka, świeżo ostrzyżonych, ale tu zawsze można było spotkać kilka sztuk. Trafiały tutaj zabłąkane owce, a także jagnięta, które straciły matki.
To miejsce było magiczne.
Teraz zostało tam już niewiele, tylko żelazne koła zapadające się w torfie i brzuchaty piec z krótkim kominem…
W dniu śmierci babci Dokuczliwej mężczyźni z wioski zdjęli wokół chaty na kołach warstwę murawy i odłożyli ją kawałek dalej. Potem wykopali na sześć stóp głęboki i długi na długość człowieka dół, wydobywając kredę w wielkich blokach.
Grzmot i Błyskawica przyglądały się temu z uwagą. Nie skomlały ani nie warczały.
Wydawały się raczej zainteresowane niż smutne.
Babcia Dokuczliwa została zawinięta w wełniany koc, do którego przypięto kępkę owczej wełny. To był pasterski obyczaj. Wełnę przyczepiono, by powiedzieć bogom, którzy mogliby się tym zainteresować, że osoba, którą pochowano, jest pasterzem i żyła na wzgórzach, zajmując się jagniętami, więc nie miała czasu na religię, szczególnie że nie było tu kościołów ani świątyń, i dlatego miano nadzieję, że bogowie zrozumieją tę sytuację i spojrzą na przybysza życzliwie. Mówiono, że babcia Dokuczliwa w całym swym życiu nie modliła się do nikogo i do niczego, zgadzano się również, że nawet teraz nie będzie miała czasu dla jakiegoś boga, który nie rozumie, że najważniejsze są owce.
Potem położono na nią bloki kredy i babcia Dokuczliwa, która zawsze twierdziła, że ma te wzgórza w swych kościach, spoczęła teraz wewnątrz wzgórza.
Potem spalono chatę. To też był dawny obyczaj, choć tata powiedział, że obecnie nikt już tak nie robi.
Grzmot i Błyskawica nie poszły za ludźmi, kiedy ci odchodzili, i nie reagowały na wołanie. Ojciec Akwili był zbyt mądry, by się o to gniewać, więc zostawiono je siedzące w bursztynowej łunie, całkiem zadowolone.
Następnego dnia, kiedy popiół już całkiem wystygł i wiatr rozwiewał go po okolicy, wszyscy wrócili na wzgórza i starannie ułożyli murawę z powrotem na miejsce. Zostały jedynie metalowe koła od wozu i brzuchaty piec.
I na ten moment czekały psy — tak wszyscy mówili. Uniosły łby, zastrzygły uszami i pobiegły w dal. Nikt już nigdy ich nie ujrzał.
Niosące ją praludki zwolniły. Akwila spuściła ręce, kiedy wolno opadały na trawę.
Owce odeszły kawałek, potem zatrzymały się i odwróciły, by się jej przyjrzeć.
— Dlaczego stajemy? Dlaczego zatrzymaliśmy się właśnie tutaj? Trzeba ją gonić!
— Musimy poczekać na Hamisza, panienko — odparł Rozbój.
— Dlaczego? Kim jest Hamisz?
— On może wiedzieć, gdzie poszła Królowa z twoim ciutbraciszkiem — powiedział Rozbój uspokajająco. — Nie możemy po prostu gnać pochopnie przed siebie.
Duży brodaty Figiel podniósł rękę.
— Punkt pierwszy porządku: możemy gnać pogodnie, zawsze tak robimy.
— Zgoda, Duży Janie, masz rację. Ale dobrze wiedzieć, gdzie mamy gnać. Nie można gnać po prostu gdzieś. I to by niezbyt dobrze wyglądało, gdybyśmy natychmiast wyskoczyli jak z procy.
Akwila zauważyła, że wszyscy ciutludzie spoglądają wyczekująco przed siebie i w ogóle nie zwracają na nią uwagi. Rozgniewana, ale i zdziwiona usiadła na jednym z zardzewiałych kół i popatrzyła w niebo. To wydawało się lepsze niż rozglądanie się wokół.
Gdzieś tu znajdował się grób babci Dokuczliwej, chociaż trudno było powiedzieć dokładnie gdzie. Trawa całkiem zarosła.
Po niebie płynęło zaledwie kilka chmurek, widać było także myszołowy. Nad Kredą zawsze latały myszołowy. Pasterze nazywali je kurczakami babci Dokuczliwej, a niektórzy takie chmurki jak te, które dziś pokazały się na niebie, nazywali babcinymi owieczkami. A Akwila wiedziała, że nawet jej tata, kiedy słyszy grzmot, mówi: „Babcia Dokuczliwa się gniewa”.
Słyszało się też, że niektórzy pasterze, jeśli zimą wilki podchodziły do wsi albo gdy zginęła najpiękniejsza owca, wędrowali w to miejsce z pozostałościami starej chaty, by zostawić szczyptę tytoniu Wesoły Żeglarz, ot tak na wszelki wypadek…
Akwila zamknęła oczy.
Chcę, żeby to była prawda, wyszeptała sama do siebie. Chcę wierzyć, że inni ludzie też uważają, że ona tak naprawdę nigdy stąd nie odeszła.
Zajrzała pod szeroką zardzewiałą obręcz koła i zadrżała. Ujrzała małą paczuszkę zapakowaną w kolorowy papierek.
Podniosła ją. Wyglądała całkiem świeżo, więc prawdopodobnie leżała tu dopiero od kilku dni. Na papierku widniał szeroko uśmiechnięty żeglarz z wielką brodą, w żółtym sztormiaku, a za nim rozbijały się błękitne fale.
Akwila poznała morze z opakowań tytoniu Wesoły Żeglarz. Potrafiła usłyszeć szum wielkich fal. Na morzu widać było latarnię morską, którą zapalano w nocy, aby łodzie nie rozbijały się o skały. Na obrazku snop światła był jaskrawobiały. Znała morze tak dobrze, że czasem śniło jej się w nocy, a kiedy się budziła, jeszcze słyszała ryk fal.