Szczególnie taki… taki… śmieszny! Myślał sobie, że niby kim ona jest!
Oto Akwila wraca do domu. Zacznijmy od butów. Są duże i ciężkie, wiele razy reperowane przez jej ojca, przechodziły z jednej siostry na kolejną, zanim wreszcie dostały się jej. Musi wkładać kilka par skarpet, żeby z niej nie spadły. Są naprawdę duże. Czasami Akwila czuje się tak, jakby była tylko czymś, co wypełnia jej buty.
Następnie sukienka. Także należała wcześniej do kolejnych sióstr, które tyle razy wkładały ją i zdejmowały, a potem matka tyle razy ją nicowała, że chyba najwyższy czas, by odeszła w nicość. Ale Akwila ją lubiła. Sięgała jej do kostek i niezależnie jaki miała pierwotnie kolor, teraz stała się mlecznoniebieska, co całkiem przypadkowo kolorystycznie pasowało do motyli fruwających nad ścieżką.
Następnie twarz Akwili. Bladoróżowa, oczy brązowe i brązowe włosy. Nic specjalnego. Jej głowa mogła zwracać uwagę patrzącego — na przykład w spodek wypełniony czarną wodą — jako nieco zbyt duża w stosunku do reszty ciała, ale z tego się zazwyczaj wyrasta.
A gdyby popatrzyło się dalej i dalej, tam gdzie dróżka zamieniała się w wąską wstążeczkę, a Akwila i jej brat stawali się kropeczkami, wtedy można było przyjrzeć się całej krainie…
Mówiono o niej Kreda. Zielone wzgórza wygrzewały się w słonku. Stada owiec przesuwały się po murawie jak obłoczki po zielonym niebie. Tu i ówdzie owca pogoniona przez pasterskiego psa przebiegała niczym kometa.
A potem, gdy już masz oderwać wzrok, dostrzegasz długi zielony garb spoczywający jak wielki zielony wieloryb na świecie otoczonym deszczówką w kolorze atramentu rozlanego na spodeczku.
Panna Tyk podniosła wzrok.
— To stworzonko na łódce to Fik Mik Figiel — powiedziała. — Najbardziej przerażający z całej krasnoludkowej bandy. Nawet trolle uciekają przez Wolnymi Ciutludźmi! I jeden z nich ją ostrzegł!
— W takim razie to z pewnością wiedźma, prawda? — zapytał głosik.
— W tym wieku? Niemożliwe! — wykrzyknęła panna Tyk. — I nie miała nikogo, kto by ją uczył. Na Kredzie nie ma żadnej czarownicy. Tam jest zbyt miękko. Ale jednak… nie zlękła się…
Deszcz ustał. Panna Tyk uniosła głowę, by spojrzeć na wznoszącą się ponad niskimi, jakby wyżętymi chmurami Kredę. Była oddalona o pięć mil.
— To dziecko wymaga opieki — stwierdziła. — Ale kreda jest zbyt miękka, by na takim gruncie wyrosła czarownica…
Tylko góry były wyższe niż Kreda. Wznosiły ku niebu swe ostre purpurowoszare krawędzie, złagodzone nawet latem białymi narzutkami ze śniegu.
„Panny młode na nieboskłonie” nazwała je kiedyś babcia Dokuczliwa, a odzywała się rzadko, bo nic jej nie interesowało poza owcami, więc Akwila zapamiętała te słowa. Poza tym były niesłychanie trafne. Tak właśnie góry wyglądały zimą, całkiem białe, przystrojone w welony z zamieci śnieżnych.
Babcia używała staroświeckich słów i zdarzały jej się dziwaczne sformułowania, jak nie z tego świata. Nie nazywała krainy, w której żyli, Kredą, nazywała ją Wyżyną. Na wyżynie chłodem wieje, pomyślała Akwila i w ten sposób zapamiętała to słowo.
Doszła do gospodarstwa.
Ludzie na ogół pozostawiali Akwilę samą sobie. Nie było w tym nic szczególnie okrutnego czy nieprzyjemnego, po prostu w dużym gospodarstwie każdy miał sporo pracy, a że ona swe obowiązki wykonywała doskonale, więc stała się w pewien sposób niewidzialna.
Była dojarką, i to naprawdę znakomitą. Robiła lepsze masło od matki, a ludzie głośno komentowali jakość sera wychodzącego spod jej palców. Prawdziwy talent. Czasami, kiedy wędrowni nauczyciele zachodzili do wioski, biegła tam i zdobywała trochę wiedzy. Ale zazwyczaj spędzała czas w mleczarni, gdzie było ciemno i chłodno. To jej odpowiadało, bo robiła coś dobrego dla gospodarstwa.
Tak naprawdę nazywało się ono Dom Farmerski. Ojciec Akwili dzierżawił je od barona, który był właścicielem całej okolicznej ziemi, ale ziemię tę Dokuczliwi uprawiali od setek lat. Jej ojcu wyrywało się niekiedy (bardzo cicho i tylko wtedy, gdy wypił wieczorem piwo), że ta ziemia należy do nich, ponieważ rodzina uprawiają tak dawno, jak ziemia w ogóle istnieje. Matka Akwili powtarzała wtedy, żeby nawet tak nie myślał, zresztą baron zawsze zwracał się do ojca z najwyższym szacunkiem, a od kiedy babcia dwa lata temu zmarła, powtarzał przy każdej okazji, że pan Dokuczliwy jest najlepszym pasterzem na okolicznych wzgórzach. W ogóle miejscowi powiadali, że teraz już nie jest najgorzej. Opłaca się okazywać szacunek, mówiła matka Akwili, a biedny człowiek ma swoje własne zmartwienia.
Ale czasami ojciec nie dawał się uciszyć i przypominał, że Dokuczliwi (lub Doruczliwi, lub Dokuczyńscy, lub Duczyńscy) byli wymieniani w miejscowych dokumentach sprzed setek czy nawet tysięcy lat. Mieli te wzgórza we krwi, powtarzał, i zawsze byli pasterzami.
Akwila w jakiś dziwny sposób czuła się z tego powodu dumna, chociaż przecież fakt, że twoi przodkowie troszkę podróżowali i próbowali nowych rzeczy, także mógłby być powodem do dumy. Ale trzeba mieć coś, z czego jest się dumnym. A ona od zawsze słyszała, jak jej ojciec, zazwyczaj spokojny człowiek, rzucał żarcik, który najprawdopodobniej powtarzano w ich rodzinie od pokoleń.
Mówił: „Minął kolejny dzień pracy, a ja wciąż jestem Dokuczliwy”. Albo: „Wstałem Dokuczliwy i Dokuczliwy kładę się spać”. Albo nawet: „Cały jestem Dokuczliwy”. Za trzecim razem powiedzonka te już wcale nie były zabawne, ale jeśli nie wypowiedział któregoś z nich przynajmniej raz na tydzień, czegoś jej brakowało. Wcale nie musiały być śmieszne, bo były tatusinymi żarcikami. I niezależnie od tego, jak się wymawiało ich nazwisko, wszyscy jej przodkowie byli Dokuczliwi w tym właśnie miejscu, a nie tacy, co się przenoszą z miejsca na miejsce.
W kuchni nie było nikogo. Matka z pewnością poszła na wzgórza zanieść drugie śniadanie mężczyznom, którzy strzygli owce. Hanna i Fastidia, siostry Akwili, prawdopodobnie były tam także, zaganiając owce i rzucając spojrzenia co młodszym mężczyznom. W czasie strzyżenia zawsze były chętne do pracy.
Koło wielkiej czarnej kuchni wisiała półka. Matka ją nazywała Babciną Biblioteką, bo najwyraźniej myśl, że posiada bibliotekę, sprawiała jej przyjemność. Wszyscy inni nazywali tę półkę Babciną Półką.
To była bardzo niewielka półka, książki zostały wetknięte między dzban z laseczkami cynamonu a porcelanową pasterkę, którą Akwila wygrała na jarmarku, kiedy miała sześć lat.
Znajdowało się tam zaledwie pięć tomików, jeśli nie liczyć wielkiego dziennika gospodarskiego, którego zdaniem Akwili nie można było uznać za prawdziwą książkę, ponieważ pisało się ją samemu. Był tam słownik. Był kalendarz, który trzeba było co roku wymieniać. A obok stały „Choroby owiec”, z mnóstwem uwag dopisanych przez babcię.
Babcia Dokuczliwa była ekspertem od owiec, chociaż nazywała je „torbami na kości, oczy i zęby szukające coraz to nowego sposobu, żeby wyciągnąć kopyta”. Inni pasterze potrafili wędrować całe mile, aby namówić ją do przyjechania, obejrzenia i wyleczenia ich zwierzęcia. Powiadali, że miała Dotyk, chociaż ona zawsze powtarzała, że najlepszym lekarstwem dla owcy czy człowieka jest wystarczająca porcja terpentyny, dobre przekleństwo i kopniak. Z książki sterczały kawałki papieru z własnymi przepisami babci na rozmaite owcze dolegliwości. W przygotowaniu większości z nich zasadniczą rolę odgrywała terpentyna, ale przekleństwa też się zdarzały.