— No i tytoń oczy… mmm… mmm — kolejny raz Głupi Jaś nie mógł dokończyć zdania.
Akwila wzięła głęboki oddech, co nie było zbyt mądrym posunięciem, gdyż poziom zapachów wydzielanych przez Figle był wysoki. Rozbój próbował się uśmiechać, ale wychodziło mu to dość żałośnie.
— Zabieraliście tytoń? — wysyczała. — Tytoń, który pasterze zostawiali dla… mojej babci?
— No tak, o tym zapomniałem — wyskrzeczał Rozbój. — Ale zawsze odczekiwaliśmy parę dni, na wypadek gdyby wróciła i sama go wzięła. Z wiedźmą nigdy nic nie wiadomo. I naprawdę pilnowaliśmy owiec, panienko. A ona by nie miała nam tego za złe, panienko. Często siadywały z wodzą przed jej domem i razem paliły. Nigdy by nie pozwoliła zmarnować się dobremu tytoniowi. Litości, panienko.
Akwila czuła ogromny gniew, a najgorsze w tym było, że czuła gniew na samą siebie.
— Kiedy znaleźliśmy zagubione jagnię, zawsze prowadziliśmy je w takie miejsce, by pasterze mogli je łatwo znaleźć — dodał zaniepokojony Rozbój.
A co ja myślałam? Że niby co się dzieje? — beształa samą siebie Akwila. Sądziłam, że ona wróci po paczkę tytoniu? Sądziłam, że ciągle spaceruje po tych wzgórzach, doglądając owiec? Myślałam, że ona… wciąż tu jest i opiekuje się jagniętami?
Tak. Chciałam, żeby to była prawda. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że ona po prostu… odeszła. Ktoś taki jak babcia Dokuczliwa nie może po prostu… po prostu nie być. I tak bardzo chciałam, żeby wróciła, bo kiedy tu była, nie wiedziała, jak ze mną rozmawiać, a ja za bardzo się bałam, żeby mówić do niej, więc nigdy nie rozmawiałyśmy i zamieniłyśmy ciszę w coś wspólnego.
Nic o niej nie wiem. Mam tylko kilka książek i pamiętam kilka historii, które próbowała mi opowiadać, a ja nie rozumiałam. Pamiętam duże czerwone miękkie dłonie i ten zapach. Nigdy jej naprawdę nie znałam. Ona też kiedyś musiała mieć dziewięć lat. Nazywała się Sara Mazgaj. Wyszła za mąż i miała dzieci, dwoje. Mieszkała w szałasie dla pasterzy.
Musiała robić mnóstwo rzeczy, o których ja nie mam pojęcia.
I w umyśle Akwili pojawił się obraz, tak jak zawsze się pojawiał wcześniej lub później, figurka biało-niebieskiej pasterki z porcelany, wirująca w czerwonej mgle wstydu…
Ojciec zabrał Akwilę na jarmark w mieście Yelp na jeden dzień przed jej siódmymi urodzinami. Mieli do sprzedania kilka baranów. Miasto dzieliło od ich osady dziesięć mil, nigdy wcześniej nie była tak daleko. Znajdowało się nawet poza Kredą. Wszystko wyglądało tam inaczej. Pola były ogrodzone, pasły się na nich krowy. Domy kryto dachówką, nie strzechą. Traktowała to jak podróż za granicę.
W drodze tata powiedział jej, że jadą dalej, niż kiedykolwiek była babcia Dokuczliwa, bo babcia nienawidziła opuszczać Kredę. Mówiła, że gdzie indziej kręci jej się w głowie.
To był cudowny dzień. Akwili było wprost niedobrze od cukierków, które kupował jej tata, stara wróżbiarka przepowiedziała jej przyszłość, a przede wszystkim to, że wielu, bardzo wielu mężczyzn będzie się starać o jej rękę. I wygrała pasterkę zrobioną z biało-błękitnej porcelany.
Była to główna nagroda w rzucaniu kółkiem. Tata Akwili twierdził, że to jedno wielkie oszustwo, bo słupek jest ustawiony tak, że można rzucać milion razy i się nie trafi. A ona rzuciła kółkiem raz i to był ten jeden raz na milion, kiedy kółko trafiło w odpowiednie miejsce. Właściciel nie był zbyt uszczęśliwiony, że musi się rozstać z główną nagrodą, chciał Akwili dać jedną z nic niewartych gumowych zabawek. Oddał pasterkę, dopiero gdy ojciec na niego huknął. Przez całą drogę powrotną na wozie Akwila mocno ją do siebie przytulała.
Następnego ranka z dumą wręczyła zdobycz babci Dokuczliwej. Stara kobieta wzięła pasterkę ostrożnie w pomarszczone dłonie i długo się jej przyglądała.
Teraz już Akwila wiedziała z całą pewnością, że to, co zrobiła, było okrutne.
Babcia Dokuczliwa z pewnością nigdy nie słyszała o pasterkach. Ci, którzy zajmowali się na Kredzie owcami, nazywani byli pasterzami i tyle. A to piękne stworzenie było zupełnie do babci Dokuczliwej niepodobne.
Porcelanowa pasterka miała na sobie staroświecką długą suknię z wybrzuszeniami po bokach, tak jakby przy majtkach miała boczne torby. Sukienkę zdobiły błękitne kokardki, podobnie jak strojny słomiany kapelusz i laskę pasterską, która miała tak powykręcaną rączkę jak żadna pasterska laska, jaką Akwila kiedykolwiek widziała.
Nawet na buciku, który wystawał spod koronkowego obramowania sukni, też znajdowała się błękitna kokardka.
Pasterka na Kredzie wyglądała zupełnie inaczej, w znoszonych dużych starych butach, wypchanych wełną, wędrująca po wzgórzach w porywistym wietrze, z rękami zniszczonymi od śniegu i mrozu. Nigdy by w takiej sukience nie poradziła sobie z baranem, któremu w krzakach zaplątały się rogi. Ani podczas zawodów w strzyżeniu owiec, kiedy cięła nożycami przez siedem godzin, tnąc równo z najlepszymi, owca po owcy, aż powietrze było gęste od tłuszczu i wełny, a także od złorzeczeń, gdy kolejny mężczyzna odpadał, bo nie potrafił dotrzymać kroku babci Dokuczliwej. I żaden szanujący się pies pasterski nie podszedłby do niej. Nikt też nie przeszedłby się z dziewczyną, która ma torby przytroczone do majtek. To była śliczna figurka, ale wykonana przez kogoś, kto nigdy z bliska nie widział żadnej pasterki.
Co myślała o tym babcia Dokuczliwa? Akwila mogła tylko się domyślać. Wyglądała na szczęśliwą, bo do roli babci należy być szczęśliwą, kiedy wnuczka coś jej daje. Postawiła pasterkę na swojej półce, a potem wzięła dziewczynkę na kolana i nazywała ją swoim małym mendelkiem, trochę speszona, bo próbowała zachowywać się, jak na babcię przystało.
Czasami, kiedy babcia była na farmie, stawała przed figurką i patrzyła na nią. Ale gdy tylko zauważała spojrzenie Akwili, udawała, że sięga po książkę.
Być może, myślała udręczona dziewczynka, babcia potraktowała to jako obrazę. Może myślała, że wnuczka chce jej pokazać, jak powinna wyglądać prawdziwa pasterka. Nie powinna być starą kobietą w ubłoconej sukni i dużych butach, ze starym workiem na ramionach jako ochrona przed deszczem. Pasterka powinna lśnić jak rozgwieżdżone nocne niebo. Akwila nie chciała tego, za nic tego nie chciała, ale może powiedziała w ten sposób babci, że nie jest taka, jak powinna być.
Kilka miesięcy później babcia umarła i od tego czasu wszystko toczyło się nie tak.
Urodził się Bywart, potem zniknął syn barona, a wreszcie nadeszła ciężka zima i pani Lucjanowa zamarzła w śniegu.
Akwila nie przestawała się martwić wspomnieniem pasterki. Nie potrafiła o tym rozmawiać. Zresztą wszyscy byli tacy zajęci, nikogo to nie interesowało. Wydawało się, że są nieustannie poirytowani. Powiedzieliby, że zamartwianie się głupią figurką jest po prostu… głupie.
Kilka razy miała ochotę ją rozbić, nie zrobiła tego tylko dlatego, że ludzie by to zauważyli.
Oczywiście teraz już nie dałaby babci czegoś tak nieodpowiedniego. Teraz była na to za dorosła.
Pamiętała, jak babcia uśmiechała się czasami dziwnie, gdy spoglądała na pasterkę.
Gdyby tylko kiedyś coś powiedziała. Ale babcia lubiła ciszę.
A teraz okazało się, że przyjaźniła się z małymi błękitnymi ludzikami, które pilnowały owiec, ponieważ ją lubiły. Akwila zamrugała oczami.
To miało sens. Ze względu na pamięć o babci Dokuczliwej ludzie zostawiali tytoń. I ze względu na pamięć o niej Fik Mik Figle pilnowały owiec. I choć nie było to magią, działało. Ale również oddalało babcię od niej.