Выбрать главу

Obok księgi o owcach stała cienka broszura zatytułowana „Kwiaty Kredy”. Murawa wzgórz pełna była maleńkich misternych kwiatków, takich jak krowipoślizg czy dzwoneczki zająca, a nawet jeszcze mniejszych, które nie wiadomo jakim cudem umknęły owcom. Na Kredzie kwiaty musiały być twarde i chytre, jeśli chciały uniknąć zjedzenia i przeżyć zimowe burze.

Ktoś dawno temu pokolorował kwiaty w książce. Na skrzydełku starannym ręcznym pismem napisano „Sara Mazgaj”, bo tak nazywała się babcia, zanim wyszła za mąż.

Prawdopodobnie uważała, że Dokuczliwa brzmi lepiej niż Mazgaj.

I wreszcie stała tam Księga Dziecięcych Baśni, bardzo stara, bo pochodziła z czasów, kiedy wszędzie stosowano zakrętasy.

Akwila stanęła na krześle i zdjęła ją z półki. Przerzuciła parę stron, aż znalazła tę, której szukała. Po chwili odłożyła księgę, odstawiła krzesło na miejsce i otworzyła kredens z naczyniami stołowymi.

Wyjęła głęboki talerz, następnie z szuflady wyciągnęła miarkę, której jej matka używała do szycia, i zmierzyła go.

— Hm — mruknęła — osiem cali. Dlaczego od razu nie mogą tak napisać?

Zdjęła z haka największą patelnię — taką, na której można przygotować śniadanie dla dwunastu osób. Ze słoika w komodzie wyciągnęła trochę słodyczy i włożyła je do starej papierowej torby. Następnie ku zdziwieniu Bywarta wzięła go za lepką łapkę i poprowadziła z powrotem nad strumień.

Wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, ale ona nie dała się zmylić. Zauważyła, że pstrągi odpłynęły i nie śpiewa żaden ptak.

Znalazła miejsce nad brzegiem, gdzie rosły krzaki akurat odpowiedniej wielkości.

Potem, używając wszystkich sił, wbiła drewniany kołek tuż przy wodzie i uwiązała do niego torbę ze słodyczami.

— Cukierki, Bywart! — krzyknęła.

Złapała patelnię i cofnęła się przezornie w krzaki. Chłopiec przytruchtał do słodyczy i spróbował wyciągnąć torbę. Ani drgnęła.

— Siusiu! — krzyknął, bo zazwyczaj to działało. Tłustymi paluszkami zabrał się do rozwiązywania supełków.

Akwila uważnie przyglądała się wodzie. Czy stawała się ciemna? A może bardziej zielona? Co to za wodorost pojawił się pod powierzchnią? Czy te bąbelki oznaczają po prostu śmiejącego się pstrąga?

— Nie!

Wypadła z krzaków, wznosząc patelnię do uderzenia. Wrzeszczący potwór, który w tym właśnie momencie wyskoczył z wody, spotkał się z opadającą patelnią, co spowodowało solidne brzdęknięcie, któremu towarzyszyło głośne „ojojojojoj!”. Najwyraźniej trafienie było trafne.

Stworzenie przez chwilę wisiało przyczepione do patelni, podczas gdy kilka zębów i kawałki zielonych wodorostów wleciało do wody, a następnie opadło i zanurzyło się, wypuszczając mnóstwo bąbelków. Woda się oczyściła i znowu stała się tą samą starą rzeką, płytką, lodowato zimną, o kamienistym dnie.

— Ja chcę, ja chcę cukierki! — wrzeszczał Bywart, który, gdy tylko w zasięgu wzroku pojawiały się słodycze, nie widział już nic innego.

Akwila odwiązała sznurek i podała torbę bratu. Zjadł łakocie, tak jak zawsze, o wiele za szybko. Poczekała chwilę, by równie szybko je zwrócił, a następnie pogrążona w myślach ruszyła z nim z powrotem do domu.

Między trzcinami, najgłębiej jak to możliwe, coś cichutko wyszeptało:

— Na litość, widziałeś to?

— Tak. Lepiej idźmy powiedzieć, że znaleźliśmy wiedźmę.

* * *

Panna Tyk biegła drogą, aż się kurzyło. Czarownice nie lubią, gdy ktoś je przyłapie na bieganiu. To wygląda nieprofesjonalnie. Uważają też, że nie powinno się ich widzieć, kiedy coś niosą, a ona targała na plecach swój namiot. Wydzielała też kłęby pary. Czarownice schną od środka.

— To miało zęby! — odezwał się tajemniczy głosik, tym razem z jej kapelusza.

— Wiem! — syknęła panna Tyk.

— A ona tylko zamachnęła się i walnęła!

— Tak. Wiem.

— Ot tak po prostu!

— Owszem, niezwykłe — odparła panna Tyk nieco zdyszana.

Zaczynali się już wspinać na wzgórze, a jej wyżyny nie służyły. Podróżująca czarownica lubi czuć pod nogami stały grunt, a nie skałę tak miękką, że możesz ciąć ją nożem.

— Niezwykłe? — powtórzył głos. — Użyła brata jako przynęty!

— Zadziwiające, prawda? Co za refleks… o nie! — Przystanęła w biegu, opierając się o mur okalający pole, bo zakręciło jej się w głowie.

— Co się dzieje? Co się dzieje? — dopytywał się głos z kapelusza. — O mało nie wypadłem.

— To ta wstrętna kreda! Już ją czuję. Mogę zajmować się magią na uczciwej ziemi, dobra skała też mi nie przeszkadza, dam sobie radę nawet na glinie… ale kreda to ni to, ni sio, ni owo! Wiesz przecież, że jestem bardzo wrażliwa na geologię.

— Co chcesz mi powiedzieć?

— Kreda… to bardzo głodna ziemia. Na kredzie tracę siły.

— Czy masz zamiar upaść? — zapytał właściciel głosu, wciąż schowany.

— Nie, nie! Tyle że magia, która nie działa…

Panna Tyk nie wyglądała na wiedźmę. Większość czarownic nie wygląda, przynajmniej nie te, które wędrują z miejsca na miejsce. Kiedy się człowiek szwenda między niewykształconym ludem, wiedźmi wygląd może przysporzyć kłopotów. Z tego powodu nie nosiła żadnej biżuterii kojarzonej z czarami ani noża lśniącego magiczną mocą, ani srebrnego wisiora z wizerunkiem trupich czaszek wyrzeźbionych wkoło, nie nosiła też miotły ciskającej iskry, wszystkiego tego, co byłoby delikatną wskazówką, że ma się do czynienia z wiedźmą.

W jej kieszeniach nie znalazłoby się nic bardziej magicznego od kilku patyczków, może kawałka sznurka, monety czy dwóch i oczywiście czaru na szczęście.

Czar na szczęście nosili wszyscy i panna Tyk doszła do wniosku, że gdyby ona jedna nie miała go przy sobie, ludzie natychmiast zaczęliby podejrzewać, że jest wiedźmą. Jeśli uprawia się taki zawód, trzeba wykazać się odrobiną sprytu.

Natomiast miała spiczasty kapelusz, ale po pierwsze, był niewidoczny, a po drugie, stawał się spiczasty tylko wtedy, gdy tego chciała.

Jedyną rzeczą w jej torbie, która mogła wzbudzać podejrzenie, była mała poplamiona książeczka zatytułowana „Wstęp do sztuki wyswobadzania się z więzów” autorstwa Wielkiego Williamsona. Jeśli jednym z zagrożeń uprawiania twojej profesji jest wrzucenie do stawu ze związanymi rękami, to umiejętność przepłynięcia trzydziestu jardów pod wodą w pełnym ubraniu plus umiejętność zanurkowania między wodorosty, by oddychać przez kawałek trzciny, w ogóle się nie liczy, jeśli nie dajesz sobie znakomicie rady z węzłami.

— Nie potrafisz tu uprawiać magii? — zapytał głosik z kapelusza.

— Nie, nie potrafię — odparła panna Tyk.

Podniosła wzrok na dźwięk dzwoneczków. Białą drogą zbliżała się dziwaczna procesja. Składała się głównie z osłów ciągnących małe, jaskrawo pomalowane wózki.

Ludzie, którzy szli obok nich, zakurzeni byli po pas. Głównie mężczyźni, w kolorowych sukniach — no, może raczej suknie te były kolorowe, zanim pokryła je wieloletnia patyna brudu i kurzu — a każdy z nich miał na głowie dziwaczny czarny czworokątny kapelusz.

Panna Tyk się uśmiechnęła.

Wyglądali na druciarzy, ale ona wiedziała dobrze, że żaden nie potrafiłby nareperować nawet czajnika. Ich zajęcie polegało na sprzedawaniu tego, co niewidzialne. A to, co sprzedali, nadal mieli. Sprzedawali coś, czego każdy potrzebuje, ale niewielu chce.

Sprzedawali klucz do wszechświata ludziom nie mającym pojęcia, że trzeba go otwierać.