I nagle znalazła się między kopcami. Siostry opowiadały, że spoczywa w tym miejscu wielu rycerzy, co jednak wcale jej nie przerażało. Tak naprawdę na wzgórzach nigdy niczego się nie bała.
Ale teraz poczuła chłód. Którego nie odczuwała nigdy wcześniej.
„Znajdź miejsce, gdzie nie działa czas”. No cóż, kopce były bardzo, ale to bardzo stare. Kamienie też. Czy pasowały w tym miejscu? Tak, jednak tak, należały do przeszłości, ale przez tysiące lat wryły się w te wzgórza. Tutaj się zestarzały. Były częścią krajobrazu.
Niskie słońce wydłużało cienie. To była pora, kiedy Kreda zdradzała swe sekrety.
Gdzieniegdzie, jeśli światło odpowiednio padało, dostrzec można było zarysy dawnych dróg i pól. Cienie pokazywały to, co ginęło w ostrym świetle dnia.
To Akwila wymyśliła określenie „ostre światło”.
Nie widać było śladów racic. Przechadzała się wokół trzymieni, które trochę przypominały wielkie kamienne odrzwia, ale nawet gdy próbowała przez nie przechodzić, nic się nie działo.
To nie zgadzało się z planem. Powinny być jakieś magiczne drzwi. Tego była pewna.
Szum w uszach podpowiedział jej, że ktoś gra na mysich dudach. Rozejrzała się i zobaczyła barda Williama stojącego na strzaskanym kamieniu. Miał wydęte policzki, dudy też były pełne powietrza.
Pomachała do niego.
— Czy coś widzisz? — zapytała.
William wypuścił z warg ustnik i szum w jej uszach ustał.
— O tak — powiedział.
— Drogę do ziemi należącej do Królowej.
— O tak.
— Czy opowiesz mi o niej?
— Ja nie muszę mówić wodzy. Wodza sama zobaczy.
— Ale mógłbyś mi ją pokazać!
— Tak, a ty mogłabyś powiedzieć „prrrroszę” — odparł William. — Mam dziewięćdziesiąt sześć lat i nie jestem zabawką z twojego domku dla lalek. Miałaś wspaniałą babcię, ale to nie powód, by mi rrrrozkazywała ciutdziewczynka.
— Ciut? — powtórzyła.
— Chodzi mu o coś bardzo małego — podpowiedział ropuch. — Zaufaj mi.
— On nazywa mnie małą!!!
— Wewnątrz jestem dużo większy niż ty — oznajmił William. — I powiedziałbym, że twój tata nie byłby uszczęśliwiony, gdyby jego wielka ciutdziewczynka zaczęła się szarrrrogęsić!
— Stara wodza rozkazywała ludziom! — odparła Akwila.
— Oczywiście. Ale ona zaprrrracowała na rrrrespekt. — Słowa barda odbiły się echem od kamieni.
— Proszę, pomóż mi! Nie wiem, co robić! — jęknęła Akwila.
William przyjrzał się jej uważnie.
— No cóż, rrrradzisz sobie nie najgorzej — odparł już znacznie milszym tonem. — Załatwiłaś sprrrrawę ślubu, nie łamiąc zasad, a co więcej, lubisz rrrryzyko, muszę ci to przyznać. Znajdziesz drrrrogę, wszystko w swoim czasie. Tylko uważaj, gdzie stąpasz, i nie oczekuj, że świat się dostosuje do ciebie. Musisz szukać słodyczy, to wszystko. Użyj swych oczu. I użyj swej głowy.
Włożył ustnik między wargi, nadął policzki, aż mysi pęcherz napełnił się powietrzem.
Akwila znowu poczuła świdrowanie w uszach.
— Co na to powiesz? — spytała, zaglądając do kieszeni fartuszka.
— Obawiam się, że możesz liczyć tylko na siebie — odrzekł ropuch. — Kimkolwiek byłem, nie wiem zbyt wiele na temat znajdowania niewidzialnych drzwi. I nie życzę sobie żadnych nacisków.
— Ale… ja nie mam pojęcia, co robić! Czy jest jakieś magiczne słowo, które powinnam wymówić?
— Nie wiem, czy jest jakieś magiczne słowo, które powinnaś wymówić — odparł ropuch, odwracając się tyłem.
Akwila uświadomiła sobie, że Figle wyrastają wokół jak spod ziemi. Miały nieprzyjemną umiejętność cichego poruszania się, kiedy tylko tego chciały.
O nie, pomyślała. Ich zdaniem ja wiem, co powinnam zrobić! To nie fair. Nie mam żadnego wykształcenia w tym względzie. Nie chodziłam do szkoły dla czarownic. Nawet jej nie znalazłam! Wejście musi być gdzieś tutaj, muszą też być jakieś klucze, a ja nie mam pojęcia jakie!
Chcą zobaczyć, czy się do czegoś nadaję. Potrafię tylko robić ser. A czarownica umie sobie radzić w każdej sytuacji.
Odkładając ropucha z powrotem do kieszeni, namacała „Choroby owiec”. Wyciągnęła książkę i w tej samej chwili usłyszała jednoczesne westchnienie wyrywające się z wszystkich ust praludkowych.
Uważają, że słowa mają magiczną moc…
Otworzyła książkę na chybił trafił i zmarszczyła brwi.
— Zatykanie — przeczytała na głos. Wokół niej praludki kiwały głowami i przepychały się jeden przez drugiego. — Zatykanie wywołuje dygot — kontynuowała — co z kolei prowadzi do stanu zapalnego. Nieleczone może prowadzić do pogorszenia stanu. Zalecane leczenie: codzienna dawka terpentyny do zakończenia czegokolwiek — dygotania, terpentyny lub owcy.
Zaryzykowała podniesienie głowy. Zza każdego kamienia i kopca zerkały na nią Figle.
Wyraźnie to, co właśnie przeczytała, zrobiło na nich wrażenie.
Jednakże słowa z „Chorób owiec” nie przecinały lodu w żadnych magicznych odrzwiach.
— Strupy — czytała dalej Akwila. W powietrzu czuło się oczekiwanie. — Strupy powstają wskutek łuszczenia się skóry, szczególnie w okolicach pyska. Stosownym lekarstwem może być terpentyna…
I w tym momencie dostrzegła kątem oka niedźwiadka.
Był malutki, w kolorze czerwieni, jakiej by nigdy nie wyprodukowała natura. Akwila wiedziała, co to jest. Bywart uwielbiał takie gumisie. Smakowały jak klej zmiksowany z cukrem i były wyprodukowane w stu procentach z produktów nienaturalnych.
— Och! — wyrwało jej się. — Mój brat był tutaj…
To wywołało zamieszanie.
Szła dalej, czytając na głos o zapaleniu nozdrzy i chwiejnym chodzie, ale nie spuszczała wzroku z ziemi. I nagle zobaczyła kolejnego gumisia, tym razem zielonego i przez to ledwie widocznego wśród trawy.
Tutaj! — pomyślała Akwila.
Kawałek dalej widoczny był portal utworzony z trzech kamieni, dwa wielkie głazy, a trzeci położony na nich. Przechodziła już pod nimi wcześniej i nic się nie wydarzyło.
Ale nic nie powinno się zdarzyć, pomyślała. Nie można zostawić drzwi do swego świata tak, by każdy mógł sobie przez nie przejść, bo ludzie wchodziliby tam całkiem przypadkowo. Trzeba wiedzieć, że drzwi znajdują się właśnie w tym miejscu.
Być może to jedyny sposób, żeby to działało.
W porządku. W takim razie uwierzę, że wejście jest właśnie tam.
I weszła. To, co ujrzała, było niesamowite: zarówno zielona trawa, jak i błękit nieboskłonu w świetle zachodzącego słońca stały się różowe, wokół pozostało jeszcze kilka spóźnionych chmurek, które zapomniały, że pora na sen, a wszystko spowijała ciepła miodowa poświata. Ten obraz był prawdziwie zadziwiający. A fakt, że Akwila oglądała go praktycznie każdego dnia, w żaden sposób nie zmniejszał jego fantastyczności. I dodatkowo wcale nie trzeba było przechodzić przez jakiś kamienny łuk, by to zobaczyć. Widać to było praktycznie z każdego miejsca.
Tyle tylko… że coś się nie zgadzało. Akwila przeszła pod łukiem kilka razy i wciąż nie była tego pewna. Podniosła dłoń na wysokość ramienia, próbując zmierzyć wysokość słońca nad horyzontem.
A potem zobaczyła ptaka, jaskółkę, która w pogoni za muchami zanurkowała za skały.
Efekt był, no cóż., dziwny, jakby smutny. Ptak zniknął za kamieniem, a ona podążała za nim wzrokiem… lecz już było za późno. Bo ptak powinien się wyłonić, ale tak się nie stało.