— Ona ci nie pozwoli. — Roland znowu spoglądał gdzieś w bok.
— Proszę, nie bądź taki… taki głupi. Zamierzam odnaleźć Królową i zabrać mojego braciszka. Rozumiesz? Dotarłam tak daleko. I mam pomoc.
— Gdzie?
Rozejrzała się. Nie było śladu po Fik Mik Figlach.
— Pokażą się — odpowiedziała. — Kiedy będę ich potrzebować.
Nagle las wydał jej się… jakiś pusty. I zimny.
— Będą tu lada chwila — powiedziała głosem pełnym nadziei.
— Zostali złapani przez sen — odparł bezbarwnym głosem Roland.
— Niemożliwe. Przecież zabiłam senka.
— To bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje. Nie masz pojęcia, jak tu jest. Są sny w snach. Są… inne rzeczy, które żyją wewnątrz snów, okropne rzeczy. I nigdy nie wiesz, czy się obudziłaś naprawdę. To wszystko kontroluje Królowa. Poza tym pamiętaj, że to postacie z bajek. Nie można im wierzyć. Nie możesz ufać nikomu. Nawet samej sobie. Zresztą ty też pewnie jesteś tylko snem.
Odwrócił się do niej plecami i odszedł, podążając śladem kopyt.
Zawahała się. Jedyna rzeczywista istota pozostawiała ją w miejscu, gdzie były tylko drzewa i cienie.
I oczywiście wszystkie te potworności, które mogły się spomiędzy nich w każdej chwili ukazać.
— Hej!… — zawołała. — Rozbój? William? Jaś?
Żadnej odpowiedzi. Nawet echa. Wokół panowała całkowita cisza, tylko serce Akwili waliło głośno.
Oczywiście pamiętała, że udało jej się walczyć i wygrywać. Ale zawsze towarzyszyły jej Figle i przez to wszystko wydawało się łatwe. Nigdy nie rezygnowały, potrafiły zaatakować absolutnie każdego i nie wiedziały co to lęk.
Akwila, która przeszła całą drogę przez słownik, miała wątpliwość na ten temat. „Lęk” najprawdopodobniej był jednym z tysięcy słów, których znaczenia praludki nie znały.
Niestety, tak się składało, że ona je znała. Znała też smak strachu i uczucie strachu. I wiedziała dobrze — właśnie teraz to czuje.
Złapała mocno patelnię. Która już nie wydawała się tak znakomitą bronią.
Błękitne cienie między drzewami wydawały się pogłębiać. Najciemniej było w oddali, tam gdzie prowadziły ślady kopyt. Co dziwniejsze, las za nią wydawał się prawie jasny i niesłychanie zachęcający.
Ktoś nie chce, żebym tam poszła, pomyślała. To było… całkiem zachęcające. Ale mrok bez wątpienia nie wyglądał przyjemnie. Mogło tam na nią czekać praktycznie wszystko.
Ona też czekała. Zdała sobie sprawę, że czeka na Fik Mik Figle, ma nadzieję wbrew nadziei, że nagle usłyszy ich głosy, nawet ucieszyłaby się, słysząc: „Na litość!” (była pewna, że Figlom nigdy zresztą o żadną litość nie chodziło!).
Wyjęła ropucha. Leżał na jej dłoni, pochrapując, więc go szturchnęła.
— Co? — zachrypiał.
— Znalazłam się w lesie zamieszkanym przez złe stworzenia, jestem tu całkiem sama i robi się ciemno — powiedziała Akwila. — Co powinnam zrobić?
Ropuch otworzył jedno zamglone oko.
— Iść stąd.
— Nic mi nie pomagasz!
— To najlepsza rada, jakiej ci mogę udzielić — odparł ropuch. — A teraz odłóż mnie z powrotem, zimno wprowadza mnie w letarg.
Niechętnie schowała ropucha z powrotem do kieszeni, a przy okazji dotknęła książki „Choroby owiec”. Wyciągnęła ją i otworzyła na chybił trafił. Było tam lekarstwo na gazy, ale przekreślone ołówkiem. Obok na marginesie starannym dużym i okrągłym pismem babci Dokuczliwej zostało napisane:
+++++
Akwila zamknęła książkę i jak najdelikatniej, by nie obudzić śpiącego ropucha, wsunęła ją do kieszeni. Następnie, ściskając mocno rączkę patelni, wkroczyła w błękitne cienie.
Jak powstają cienie, jeśli na niebie nie ma słońca? — zastanawiała się, ponieważ znacznie lepiej było myśleć o takich sprawach niż o innych, mniej przyjemnych, które kłębiły się jej w głowie.
Ale te cienie nie potrzebowały słońca, by powstać. Pełzały całkiem samodzielnie po śniegu i wycofywały się, kiedy nadchodziła. Przynajmniej to niosło ulgę.
Potem zbierały się za nią. I podążały krok w krok. Odwróciła się i kilka razy tupnęła nogą — wtedy skryły się za drzewa, była jednak pewna, że gdy spojrzy do tyłu, pojawią się znowu.
W pewnej odległości przed sobą ujrzała senka. Stał na wpół ukryty za drzewem.
Wrzasnęła i machnęła ostrzegawczo patelnią. Szybko odszedł.
Kiedy się rozejrzała, zobaczyła jeszcze dwa za sobą, ale daleko.
Droga wiodła nieco pod górę coraz głębiej w świetlistą mgłę. Akwila ruszyła w tamtą stronę. Gdzie indziej miałaby pójść?
Kiedy dotarta na szczyt wzgórza, popatrzyła w dół na płytką dolinę.
Zobaczyła cztery senki — naprawdę duże, większe od tych, które widziała do tej pory.
Siedziały, tworząc kwadrat, z wyciągniętymi przed siebie pękatymi nogami. Każdy miał na szyi złotą obrożę, do której przyczepiony był łańcuch.
— Udomowione? — zdziwiła się. Ale… — Kto włożyłby senkowi na szyję obrożę? Tylko ktoś, kto potrafi śnić równie dobrze jak one.
My udomawiamy psy pasterskie, by pomagały nam zaganiać owce, pomyślała.
Królowa używa senków, by zaganiać sny…
Kwadrat, jaki tworzyły, wypełniała mgła. Ślady koni, ślady Rolanda prowadziły właśnie tam, a potem znikały w chmurze mgły. Odwróciła się. Cienie ustąpiły nieco.
Wokół niej nie było nic. Nie śpiewały żadne ptaki, w lesie nic się nie poruszało. Ale potrafiła dostrzec w pewnym oddaleniu kolejne trzy senki zerkające na nią zza drzew. To ją zaganiały.
W takiej chwili jak ta miło byłoby mieć koło siebie kogoś, kto powie: „Zrezygnuj. To zbyt niebezpieczne! Nie rób tego”.
Niestety nikogo takiego nie było. Zamierzała zdobyć się na akt niezwykłej odwagi i gdyby miało jej się nie udać, nikt się nawet o tym nie dowie. To budziło w niej lęk, ale też pewne… niezadowolenie. Ten cały świat budził w niej niezadowolenie. Był głupi i dziwaczny.
Dokładnie to samo czuła, kiedy Jenny wyskoczyła z wody. Z jej rzeki. I gdy Królowa porwała jej brata. Może takie myślenie świadczyło o egoizmie, ale gniew był lepszy od strachu. Strach oznaczał zimną mokrą masę, gniew miał ostrza. A to się mogło przydać.
Zaganiały ją! Niczym… owcę.
No cóż, rozgniewana owca umiała poradzić sobie z psem, tak że zmykał z podkulonym ogonem.
Więc…
Cztery wielkie senki siedziały w czworoboku.
To miał być naprawdę potężny sen… Podniosła patelnię na wysokość ramienia.
Poradzi sobie z każdym, kto się nawinie. Nagle poczuła nieopanowaną chęć, by pójść do toalety. Szła powoli stokiem, przez śnieg, przez mgłę… wiało.
Rozdział dziesiąty
Wielkie uderzenie
Nagle zrobiło się tak gorąco, jakby ktoś włączył ogromny palnik. Akwila nie mogła złapać tchu.
Dostała kiedyś udaru słonecznego, wysoko w górach, kiedy wybrała się tam bez nakrycia głowy. Wtedy czuła się tak samo jak teraz, świat wokół był nieładnie zielony, żółty i czerwony, bez żadnych cieni. Powietrze było tak rozgrzane, że mogłaby z niego wycisnąć dym.
Przedzierała się przez… trzciny, tak przynajmniej wyglądały, tylko że były dużo wyższe od niej.
… Pomiędzy trzcinami rosły słoneczniki…
… tylko że płatki miały białe…
… ponieważ tak naprawdę to wcale nie były słoneczniki.
To były stokrotki. Z całą pewnością. Przyglądała im się tyle razy, na dziwnym rysunku w „Księdze dziecięcych baśni”. To były stokrotki, i wokół wcale nie rosły trzciny, tylko źdźbła, trawy, a ona stała się bardzo malutka.